poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 21 --> At last!

Dzisiejsza notatka wstępna będzie nieco dłuższa, niż zazwyczaj.

Zgodnie z zapowiedzią publikuję kolejną część. Udało się dopiero wieczorem, ponieważ od południa ślęczałam nad tym fragmentem, chcąc go ulepszyć. Mam nadzieję, że nie na darmo ;)

Przegapiłam osiemnasty dzień lipca, a to przecież dość ważna dla mnie data! Rok temu rozpoczęłam przygodę z Bloggerem i z tego miejsca pragnę podziękować Wam wszystkim za to, że wytrwałyście/liście(?) wszelkie moje opóźnienia i zaniedbania. Dziękuję, że poświęcacie chwile swojego czasu, by poczytać (i pokomentować) moje wypociny. Bardzo mi z tego powodu miło :)

Chciałabym Was serdecznie zachęcić do przeczytania pewnego fanfika. Oczywiście jeżeli go jeszcze nie znacie. Jest to naprawdę świetne opowiadanie o tematyce jakże znanej i lubianej w naszych...kręgach. Zadowoli zarówno osoby bardziej wymagające, jak i te, które po prostu chcą zająć czymś oczy. Opowiadanie to nie jest publikowane w formie bloga. Twórczyni, znana i lubiana Massie, wysyła je pocztą elektroniczną, więc jeśli jesteście zainteresowane/zainteresowani, to pozostawcie w komentarzu kontakt do siebie.

Chcę Was jeszcze uprzedzić. 09.08 wyjeżdżam na jakiś czas. Wrócę dopiero 26.08, a i to pewnie dopiero w nocy. Czy do czasu wyjazdu zdążę napisać kolejny rozdział? Nie wiem. To wszystko zależy od różnych czynników. Będę próbowała, ale za nic nie ręczę :(

Pozdrawiam,
Kinnisidee 3:}





***

  
                  Młody strażnik zatrzymał się przed jedną z podlegających jego nadzorowi cel. Musiał tylko sprawdzić, czy stan więźniów jest stabilny, czy żaden z nich nie znalazł przypadkiem sposobu na skrócenie swych męczarni. Zazwyczaj nie odbywał popołudniowego obchodu sam, jednak tym razem było inaczej. 
                  Minionego wieczoru starszy szeregowy został zwolniony ze służby w trybie natychmiastowym, z powodów wiadomych jedynie dowódcy. Być może chodziło o jego incydentalne niewywiązywanie się z obowiązków, być może o zbyt wielką miłość, jaką darzył dzbany z trunkami. Zdarzało się, że nie mogąc zdzierżyć chwilowej abstynencji, popijał również na warcie. Nieudolnie próbował ukryć swą starą, obłażącą rdzą manierkę, jednak odór bimbru skutecznie uniemożliwiał mu utrzymanie jakiejkolwiek dyskrecji. Smród bimbru bił od niego bardzo mocno, co w połączeniu z zapachem niedomytego ciała zwracało na siebie niemałą uwagę. 
                 Jakikolwiek nie byłby powód nieobecności starego, jedno było pewne - do tej pory, z niewiadomych przyczyn, nie znaleziono zastępstwa na jego miejsce. Vestid nie dociekał, bo i nie miał prawa dociekać. Co więcej, nie miał zamiaru zwracać na siebie czyjejkolwiek uwagi. Jeszcze do niedawna był jednym z wielu adeptów liczących na zajęcie jakiegokolwiek stanowiska w Straży. Teraz cieszył się zatrudnieniem, które w głównej mierze zawdzięczał nie posiadanym umiejętnością, a swej matce. Zapewniła mu je w dość niechlubny, acz skuteczny sposób. 
                   Pełnienie służby w pojedynkę nie było zajęciem przyjemnym, ale radził sobie dobrze. Obszedł już większość korytarzy należących do jego przydziału i do tej pory nic nie wzbudziło w nim podejrzeń. Niektórzy więźniowie witali go jedynie wrogimi spojrzeniami, inni obrzucali niewybrednymi wiązankami przekleństw. Jeden szybko wstał, odwrócił się tyłem do wejścia i ostentacyjnie zsunął brudne spodnie. Jego wypięte, blade pośladki oraz wychudzone uda mocno kontrastowały z panującym wokół mrokiem. Ktoś rzucił miską, w której wciąż zalegały resztki jedzenia. Naczynie bezdźwięcznie uderzyło o barierę ochronną celi i spadło na ziemię, a jego zawartość pozostała na połyskującej materii. 
                  Nie zwracał na to wszystko większej uwagi. W czasie szkoleń przygotowano go psychicznie na rzeczy o wiele gorsze, niż wybryki znudzonych więźniów. Właściwie ci ruchliwi i skorzy do gadania skazańcy ułatwiali mu robotę. Dzięki ich zachowaniom miał pewność, że wszystko z nimi w miarę w porządku, przynajmniej od fizycznej strony. A tylko to się liczyło. Mieli żyć i cierpieć za zbrodnie, których się dopuścili. 
                   W końcu do sprawdzenia pozostała mu tylko jedna cela, położona najdalej od wejścia do lochów. Powinno mu ulżyć, zważając na fakt, że jego praca dobiegała końca. Jednak to z tym miejscem wiązał największe obawy. W korytarzu do niego prowadzącym znajdowała się solidna, żelazna krata, będąca specjalnym zabezpieczeniem na wszelki wypadek. Wartujący przy niej strażnik otworzył wąską furtę umieszczoną z boku i przepuścił go, nie odzywając się ani słowem. 
                    Po przemierzeniu kilku metrów szybkim marszem, skręceniu za załom i przejściu jeszcze parunastu kroków, znalazł się tam, dokąd zmierzał. Niepewnie uniósł głowę, by z lękliwą ciekawością spojrzeć do wnętrza ciemnego pomieszczenia. Rytm jego serca przyśpieszył gwałtownie, a nogi odmówiły posłuszeństwa, niebezpiecznie uginając się w kolanach. Zachwiał się lekko, co przywróciło mu utraconą na kilka sekund jasność myślenia. 
                   Skazaniec leżał na plecach na cienkim sienniku, z którego wypadła już niemal cała słoma. Vestid widział jedynie smukły tułów i potargane, ciemne włosy rozrzucone na zgrubieniu będącym czymś na kształt wbudowanej w posłanie poduszki. Twarz więźnia zwrócona była ku pełnej zacieków ścianie, ramiona spokojnie spoczywały wzdłuż ciała.  
                   Szybkim ruchem starł zimny pot, który wystąpił mu na skroniach i czole. Próbował dojrzeć, czy więzień oddycha, jednak leżał on w takiej pozycji, że nie dało się tego jednoznacznie stwierdzić. By to zrobić, musiał tam wejść. 
                   Czuł jak wnętrzności niebezpiecznie podjeżdżają mu w stronę gardła, a żołądek skręca się, wywołując odruch wymiotny. Nie chodziło o to, że ma przed sobą osobę, której jeszcze do niedawna musiał okazywać szacunek poprzez kłanianie się i spuszczanie wzroku. Nie chodziło o brak wsparcia, jakiego dostarczał drugi strażnik. Nie chodziło nawet o ukłucie euforii towarzyszące myśli o tym, że mógłby zrobić temu zdrajcy cokolwiek by chciał, a i tak prawdopodobnie nie poniósłby większych konsekwencji. Już nie raz widział swych towarzyszy dręczących przetrzymywanych tu ludzi. Fizycznie czy psychicznie - nie było różnicy. Jeżeli taka sprawa w jakiś sposób wyszła na jaw, kara ograniczała się co najwyżej do solidnego zbesztania przez dowódcę. 
                  Ten niepokój był innego rodzaju. Mimo, że więzień był zupełne bezbronny, w powietrzu niemal dało się wyczuć dziwną, nieprzyjemną atmosferę. Jakby miało stać się coś niepożądanego, jakby mimo solidnego zabezpieczenia uwięziony miał nad nim przewagę. Jakiego rodzaju przewagę? Leżał tam wychudzony i osłabiony, poniżony.
                  Potrząsnął lekko głową, starając się zapomnieć o nękających go wątpliwościach. Nie ważne jak bardzo nie chciał zbliżać się do tego nieruchomego człowieka. Musiał wypełnić swój obowiązek. Musiał sprawdzić, czy on żyje. Ułożył dłoń na wystającej z pozłacanej pochwy rękojeści miecza i niepewnie postąpił krok na przód. Jeden, drugi, trzeci... Przystanął. Przez myśl przeszła mu myśl, by poinformować „górę” o zaistniałej sytuacji, jednak szybko ją wyparł. To miało być zwykłe rutynowe sprawdzenie, czy więzień wykazuje podstawowe czynności życiowe. Poza tym miał broń, co dawało mu nie małą przewagę nad zupełnie bezbronnym skazańcem. Jeden ruch leżącego i wycofa się na bezpieczną odległość. 
                  Przekroczył barierę. W momencie zetknięcia się jego ciała z pobłyskującą ścianą mocy poczuł zimno przenikające go aż do trzewi. Było to uczucie dalekie od przyjemnego, przywodzące na myśl niechciane zanurzenie w lodowatej wodzie. Gdy stanął po drugiej stronie i wrażenie to minęło z trudem powstrzymał radosny śmiech usiłujący wyrwać się spomiędzy jego zaciśniętych warg. Adrenalina, której zastrzyk dostał kilka chwil wcześniej, wciąż pobudzała jego ciało.
                  Uśmiech nie zdążył zniknąć z jego twarzy, gdy coś spadło mu na odsłonięty kark trafiając dokładnie w miejsce, gdzie kończył się hełm, a pancerz jeszcze nie zaczynał. Zachwiał się i zanim jaskrawa biel zupełnie zamgliła mu wzrok, zdążył ujrzeć, jak leżąca postać zaczyna rozpływać się w powietrzu. 


***
                  

                 Morderstwo nigdy nie należało do jego sposobów na rozwiązywanie problemów. Znacznie większą przychylnością darzył podstęp i prowokację. Przypadek Sif niewątpliwie temu przeczył, jednak był on po prostu wynikiem chwilowej utraty kontroli nad samym sobą, nieuniknionym wybuchem złości i żalu. W jego mniemaniu tej suce należała się lekcja pokory, więc nie żałował swego czynu. Nigdy nie planował jej zabić, chociaż chęć ku temu zżerała go niejednokrotnie. Skrywał ją głęboko w sobie, pozostając obojętnym na częste docinki wojowniczki.
                 Tego popołudnia, czekając na strażników wykonujących swój codzienny obchód, nie miał jednak wyboru. Wiedział, że w końcu nadeszła odpowiednia chwila. Odzyskane w trakcie nocy siły były znikome, ale musiały wystarczyć. I wystarczyły. Jedna sztuczka. Lekkie nagięcie magicznej zapory, przypłacone ogromnym wysiłkiem. Dzieła dopełnił głęboki mrok panujący w kącie, w którym zawczasu stanął. Ku jego uciesze przed celą pojawił się tylko jeden mężczyzna, co znacznie ułatwiło sprawę.
                Chłopak wahał się chwilę, wszedł jednak do lochu i stanął przodem do siennika, a tyłem do skrytego w ciemności Lokiego. Brunet nie zwlekał. Uderzył młodego w tył głowy i ten natychmiast stracił przytomność. Schylił się nad nim i wprawnym ruchem oderwał z pancerza zielonkawy kamień pozwalający na swobodne przemieszczanie się między celą a korytarzem. Wyglądał przeciętnie, z pozoru nie różnił się niczym od tych, które podziwiać można było w salach królewskich. Był jednak wyjątkowo cenny. Wsunął go do kieszeni na piersi. Jeszcze raz zerknął na młodego mężczyznę. Mógł go tak zostawić. Mógł. Ruszył już nawet w kierunku bariery, jednak zatrzymał się tuż przed nią i zawrócił, ponownie zbliżając się do nieprzytomnego.
                  Stał tak przez kilka chwil, przykucnął, złapał strażnika pod ramiona i przeciągnął go pod ścianę. Niedbale usadził bezwładne ciało, ściągnął mu hełm i odłożył go na bok. Jedną dłoń ułożył na jego brodzie, drugą oparł od tyłu na jego potylicy. Szybkim ruchem szarpnął w górę, jednocześnie przekręcając głowę w bok. Głośne chrupnięcie wywołało szeroki uśmiech na jego twarzy. Wyprostował się i wolno podszedł do siennika, na którym spędził tyle nocy i dni. Sięgnął po leżącą na nim księgę - tę, która uprzedniej nocy dostarczyła mu upragnionej rozrywki - po czym, nie patrząc już więcej w stronę stygnącego ciała, opuścił celę.
                 Przeszywająca fala zimna oblała go od czubka głowy aż po krańce palców u stóp. Z chłodem do czynienia miał już niejednokrotnie, jednak do tej pory jego prawdziwa natura nigdy się nie ujawniła. W tej chwili było inaczej. Skrzywił się z niezadowoleniem, gdy cała skóra momentalnie przybrała niebieskawą barwę. W połączeniu z naturalną bladością, jego chwilowa aparycja daleka była od przyjemnej dla oka. Przywodził na myśl wyciągniętego z wody topielca.
                 Musiał nauczyć się nad tym panować. Rozsierdzała go świadomość, że przez całe życie nieświadomie nosił na sobie czar hamujący przemianę. Najwyraźniej w momencie, gdy poznał prawdę o swym pochodzeniu, zaklęcie straciło moc. Aktualnie nie miał jednak czasu, by nad tym rozmyślać.
                 Stał się wolny. Stał się wolny, a to wszystko dzięki przedmiotowi tak niepozornemu, jak cholerny, mały kamień. Nie biorąc pochodni ruszył ciemnym korytarzem w stronę wyjścia z lochów. Po kilku metrach jego ciało spowiła jasna mgiełka. Stopniowo nabierała zielonego koloru, z każdą chwilą stając się bardziej gęstą. W końcu przysłoniła go całkowicie, a gdy opadła, po kamiennym podłożu nie stąpał już były syn Odyna. Młody strażnik poprawił lekko przekrzywiony, złoty hełm i przyśpieszył kroku. Jego służba dobiegła na dziś końca, a bardzo śpieszno mu było, by zaczerpnąć w płuca świeżego, asgardzkiego powietrza.


***


                  Thor siedział w karczmie w towarzystwie swych najbliższych przyjaciół i kilku urodziwych dziewcząt. Ich kufle nieustannie pełne były piwa, a to za sprawą niewiasty o obfitych, przyjemnych dla oka i ręki kształtach. Uwijała się między stołami, zadziwiająco zwinnie wymijając poustawiane w nieładzie krzesła i porzucone na ziemi butelki.
                  W obszernym pomieszczeniu panował zaduch, cuchnące alkoholem oddechy mieszały się z dymem palonych w długich fajkach ziół. Fajki te nabijano niemal wszystkim - byle by jak najtańszym, a jednocześnie najbardziej skutecznym. Kopcono więc iochromę z wysuszoną szałwią, dzięki której gospodę zasnuwała gęsta mgiełka. Kopcono barwinek różyczkowy, wywołujący silną euforię i halucynacje. Powszechne były nawet liście wilczych jagód, chociaż wiedziano o ich toksyczności.
                  Zapachy łączyły się w ciężką, mdławą woń. Duchota sprawiała, że świat wirował przed oczami, a w ustach czuć było słodycz. Na twarzach, szyjach i dłoniach zebranych perliły się krople potu. Większość obecnych była wystarczająco otumaniona, by nie rozpoznać w potężnym blondynie swego przyszłego władcy.
- Pragnę wznieść toast! - wykrzyknął Tyr, ciężko podnosząc się z niskiego zydla.
Wyzdrowiał już zupełnie, po ranie pozostała jedynie długa i gruba blizna, mająca już zawsze szpecić jego umięśnione ciało. Szkaradny dowód na to, jakiego rodzaju profesja przypadła mu w udziale.
- Za kogo wlewamy w siebie kolejne kufle? - zapytał Fandral uśmiechając się szeroko i unosząc pełne naczynie.
- Za piękne kobiety! - wrzasnął Volstagg, któremu daleko było do jakichkolwiek resztek trzeźwości.
- Za to przelaliśmy poprzednią beczkę - jasnowłosy wojownik skrzywił się teatralnie, jednak ręki ze szklanicą nie opuścił.
- Za piękne kobiety! - powtórzył nieustępliwie Volstagg, zbywając słowa przyjaciela ruchem wielkiej dłoni - Aby zawsze były chętne i... - czknął głośno, po czym nie kończąc wlał w siebie całą zawartość kufla.
Tyr cierpliwie wyczekał momentu, aż braki w trunku zostaną uzupełnione.
- Za naszego przyjaciela i przyszłego władcę - powiedział, unosząc swe piwo w stronę Thora.
- Aby jego łoże zawsze ciepłym od kobiecych ciał było! - znów wtrącił się upity rudzielec.
Bóg piorunów zaśmiał się głośno i mocno poklepał go po plecach.
- Oby przyjacielu, oby! - zawołał i pociągnął z trzymanej w dłoni karafki.
                      Napitek miał wyjątkowo mocny, gorzki smak i przyjemnie, choć złudnie, ogrzewał od środka. Ta idylla mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie przerwało jej zamieszanie, które niespodziewanie wybuchło przy drzwiach wejściowych.  
                      Niewiasty szybkimi, nerwowymi ruchami obciągały w dół wyjściowe spódnice swych sukni, co mniej pijani goście prostowali się, chcąc wyglądać na jak najbardziej trzeźwych. Ktoś spitym głosem wykrzyknął siarczystą wiązankę przekleństw, gdzieś rozległ się głuchy łomot bezwładnego ciała zderzającego się z drewnianą posadzką. Wszelkie przedmioty i substancje wspomagające rozluźnienie w kilka sekund znikły z widoku, upchane w kieszeniach płaszczy, bądź skryte pod stołami. Wszyscy kierowali swe spojrzenia w stronę, z której dochodził odgłos idealnie zgranych kroków. Nie mogły należeć do kogokolwiek innego niż straży królewskiej.  
                      Kapitan zatrzymał się przy ławie socjety, strzelił podkutymi obcasami i zasalutował.
- Panie, wydano mi rozkaz, bym natychmiast sprowadził cię do pałacu - oznajmił stanowczym, acz uprzejmym głosem.
Thor podniósł się z miejsca i rozłożył ramiona w pełnym rezygnacji geście. Nie miał zamiaru protestować, chociaż nie w smak mu było przerywanie zabawy.
- Skończcie beze mnie.
- Nie omieszkamy - odparł Volstagg, łapiąc w pasie przemykającą obok niego panienkę. Pchnięciem posadził ją sobie na kolanach, nie zważając na jej pełne oburzenia prychnięcie. - Asgard wzywa! - przesunął dłonią po smukłej kibici młodej piękności, drugą ręką rubasznie klepiąc ją w odsłonięte udo.
Zanim zdążył zrobić cokolwiek więcej, niekontrolowanie odchylił się do tyłu i oparł plecami o kant stołu. Rozwarł szeroko usta, pozwalając, by wyrwało się z nich potężne ziewnięcie. Przez chwilę twardo walczył z sennością, jednak przegrał. Jego uścisk zelżał, a dziewczyna natychmiast skorzystała z okazji, by ulotnić się tak szybko, jak się pojawiła.
                   Odinson skinął głową w geście pożegnania i szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi. Usłyszał jeszcze donośne chrapnięcie, które wyrwało się z piersi rudowłosego wojownika i głośny śmiech towarzyszących mu przyjaciół. Potem znalazł się na placu, a wszelkie odgłosy dochodzące z karczmy zostały stłumione przez zatrzaśnięte drzwi.


***


                  Strażnik na pierwszy rzut oka wyglądał jak człowiek zmorzony pijackim snem. Siedział przekrzywiony, bezwładnie oparty o kamienną ścianę, a strącony z głowy hełm leżał tuż obok jego szczupłego uda. Ułożona pod nienaturalnym kątem głowa nie pozostawiała jednak wątpliwości co do tego, że nieodwracalnie przeszedł w stan spoczynku.
                  Thor przyglądał się, jak wezwani medycy sprawdzają puls nieboszczyka. Oficjalne stwierdzenie zgonu należało do ich obowiązków, a obowiązki musieli wypełniać bez względu na to, jak bardzo jednoznaczna była sytuacja. Gdy wykonali swą pracę, dwóch strażników przeniosło na mary zimne już ciało. Przetrącony kark raził w oczy, spomiędzy półotwartych ust trupa wyciekała wąska stróżka śliny.
                  Odinson nie jednego umarlaka już widział, wielu zginęło z jego ręki podczas toczonych bitew, jednak ten konkretny budził w nim gniew. 
- Zgon nastąpił do dwunastu godzin temu - oświadczył najstarszy z konsyliarzy. - Ofiara wpierw została silnie ogłuszona.
- Dziękuję - ruchem ręki odprawił medyka, odczekał, aż ten odejdzie, po czym skinął na stojącego nieopodal dowódcę straży. - Valvurze. 
Wołany natychmiast znalazł się tuż przed nim i zasalutował. 
- Jak mniemam miłe wam jest stanowisko, które piastujecie?
- Tak jest! - kapitan wypiął pierś i dumnie uniósł głowę. 
- W takim razie jak wyjaśnicie zaistniałą sytuację? - nadał swemu tonu ostrej nuty.
- Ręczę, że każde rozporządzenie zostało bezzwłocznie wcielone w życie. 
- Ręczysz, powiadasz?
- Tak jest. Każdy posiłek szprycowany był odpowiednią ilością płynnej nõrgeneminy. 
- A jednak starczyło mu sił, by przy pierwszej okazji zabić tego podlotka. 
Valvur otworzył usta, formując na wargach słowa „Tak jest!”, jednak zrezygnował. Utkwił spojrzenie w ścianie, w milczeniu czekając na zbesztanie. 
- Kto o tym wie?
- Królowa i ty, panie.
- Ogłoś poszukiwania. Każdy mieszkaniec Asgardu ma być czujny i meldować, jeżeli zobaczy bądź usłyszy cokolwiek niepokojącego. Rozgoryczony Loki jest ostatnią istotą, z którą chcieliby mieć do czynienia.



***

poniedziałek, 28 lipca 2014

Rozdział 20 --> Rat

Nie mam pojęcia co napisać po tak długim czasie. Może po prostu: witajcie ponownie! 
Wróciłam i nawet mam dobrą informację, na rozdział 21 nie trzeba będzie czekać bardzo długo, ponieważ już prawie jest skończony. Myślę, że za tydzień będzie :) 
A póki co tak jak napisałam w komentarzu, zgodnie z zapowiedzią... Oto rozdział 20! 

Pozdrawiam wszystkich, co wytrwali, 
Kinnisidee 3:}

Utwór na dzisiaj --> Lorde - Everybody wants to rule the world


Taka szkarada na dzisiaj.


***
                       Wytrwale walczył z głodem, co chwilę zerkając na niedomyty kawał blachy. Metal na jej krańcach powyginany był w taki sposób, by pełniła funkcję bardzo prowizorycznego talerza. Kleista papka, kilkanaście ziaren grochu i kawałek czegoś wyglądającego jak mięso wydzielały z siebie przykry zapach świadczący o nie pierwszej już świeżości. Konsystencja i smród posiłku zdecydowanie nie zachęcały do zaspokojenia łaknienia. Mógłby on z powodzeniem wylądować na stole Tulekhajów, a ich wyszukane podniebienia z pewnością doświadczyłyby ekstazy. Cholerne robale i ich cholerne upodobania. Chociaż nie chciał się do tego przyznać nawet w myślach, prawdę mówiąc w tym momencie bardzo pragnąłby być jednym z nich.
                      Od tych ponurych rozmyślań odciągnęło go ciche chrobotanie dobiegające z kierunku, którego nie był w stanie określić. Z ciemności wypełzł wychudzony, liniejący szczur i skrobiąc pazurkami po nierównym podłożu, niepewnie skierował się w stronę, z której napływała nęcąca go woń. Szedł powoli, co chwilę przystając i nasłuchując jakiegokolwiek niepokojącego dźwięku. Przyciszony oddech człowieka najwyraźniej w jego mniemaniu za takowy nie uchodził, ponieważ nieustraszenie kontynuował swój mały marsz. Gdy w końcu dotarł do naczynia natychmiast oparł przednie łapki o jego kant i wypchnął w przód pyszczek. Pokryty drobną, szaroburą sierścią nos niemal dotykał zimnej mazi, cienkie wąsy poruszały się szybko przy każdym oddechu, różowy ogon drgał nerwowo, nie mogąc uleżeć w jednym miejscu. Stres zwierzęcia związany z opuszczeniem bezpiecznej kryjówki dawał się poznać po całym jego małym, brudnym ciałku.
                     Obserwował poczynania gryzonia w zupełnej ciszy. Nie chciał go spłoszyć. Błądząc myślami przyłapał się na jednej instynktownej i dość niepokojącej. Martwy szczur mógłby... Zaklął siarczyście, powołując tym samym swego jedynego towarzysza do morderczego biegu. Metą był ten sam pogrążony w ciemności kąt, z którego szczur wylazł. Obłe kontury stworzenia rozmywały się coraz bardziej, aż w końcu zupełnie zanikły stając się częścią cienia.
Jak mógł w ogóle o tym pomyśleć.


***


- Otwierać - dobiegający zza rogu głos tym razem nie należał do Frigg. 
- Nikt prócz pary królewskiej nie może zostać dopuszczony do więźnia - odparł strażnik tonem pozbawionym jakiejkolwiek stanowczości - To rozkaz.
- Królowa pragnie obdarzyć więźnia podarunkiem. Wysłała mnie, bym go mu przekazał.
Zapanowała pełna niemal namacalnego niezdecydowania cisza, którą przerwał brzęczący odgłos wyciąganych zza pasa kluczy. Mężczyzna szybko znalazł odpowiedni i otworzył metalową furtę stanowiącą dodatkowe więzienne zabezpieczenie. Stukot podbitych butów towarzyszący kolejno przesunięciu się strażnika na bok i zasalutowaniu rozbrzmiał w wąskim korytarzu ze zdwojoną głośnością.
                       Loki ze splecionymi na piersi ramionami obserwował zbliżające się światło trzymanej w dłoni pochodni. Tańczyło ciepłym blaskiem na niskim, wilgotnym sklepieniu lochów, rozbijając panujący w nich półmrok. Oczekiwał na gościa z uczuciami dalekimi od pozytywnych, ale gdy ów w końcu przed nim stanął przyodział na twarz szeroki, fałszywy uśmiech. Zakapturzona postać zatrzymała się tuż przed barierą ochronną i wetknęła łuczywo w wolny uchwyt na ścianie.
- Cofnij się pod ścianę.
- Niezbyt to miłe powitanie po tak długim czasie rozłąki, bracie - odparł z przekąsem, jednak postąpił kilka kroków w tył, napotykając plecami na chłodny mur. - Odpowiada? 
- Nie drażnij się ze mną Loki - niemal warknął, a to rzadko się zdarzało.  
Chociaż na brunecie nie zrobiło to większego wrażenia, uniósł ramiona w uspokajającym geście.  
- Jak sobie życzysz, panie - oblizał spierzchnięte wargi i pozwolił rękom swobodnie opaść wzdłuż tułowia. - Czego chcesz?
- Potrzebuję twej pomocy w pewnej sprawie.
- I oczekujesz, że się zgodzę? - nieokreślony grymas wykrzywił na chwilę jego twarz, jednak zniknął zastąpiony uśmiechem jeszcze szerszym od poprzedniego.
- Matka ma zamiar wysłać na Kregan delegację - Thor kontynuował, nie zwracając uwagi na jego słowa. - Kilku członków Rady.
- Wiem o tym. Nie ty pierwszy zaszczyciłeś mnie swym przybyciem.
- Moje prośby dotyczące zmiany planów nie odniosły większego skutku. Zgodziła się jedynie na ograniczenie liczby posłów do czterech, niewielka to pociecha. Przyszedłem, ponieważ pragnę byś i ty spróbował nakłonić ją do rezygnacji z tego działania.
- Nie. Niech w bolesny sposób przekona się o błędności swych rozkazów. Kilku członków Rady mniej. Niewielka strata.
- Idzie o dobro całego Asgardu.
- Ono mnie nie obchodzi - Loki rozłożył ramiona i zaśmiał się nieszczerze. - To już nie moja sprawa.
- Niech będzie. W zaistniałej sytuacji rozumiem twą niechęć do jakiejkolwiek współpracy - blondyn odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z lochów, jednak po kilku krokach stanął, sięgnął za pazuchę, wyciągnął małych rozmiarów księgę oprawioną w ciemną skórę. - Powinna ci się przydać - wrócił pod celę i schylił się, by wsunąć do niej przyniesiony przedmiot.
                         W miejscu zetknięcia z podarunkiem łuna jaskrawo migotała, jednak nie stawiała oporu. Ulegle zezwalała, by przenikała przez nią silna, ozdobiona niewielkim sygnetem dłoń Thora. Loki spojrzał na nią uważnie, mrużąc podejrzliwie oczy. Herb rodu Asów widniejący na niewielkiej, złotej powierzchni wykonany był z wielką precyzją, jednak to nie dzięki niemu ozdoba przykuła jego uwagę. Uczyniły to dwa niewielkie kamienie symetrycznie rozmieszczone po bokach pierścienia. Wystarczyłoby sięgnąć, chwycić ten pieprzony sygnet i szybkim ruchem ściągnąć go z palca Thora. Tylko tyle, a byłby wolny.


***


                          Przyszedł tu bez większych nadziei na jakąkolwiek pomoc ze strony brata. Musiał spróbować, ponieważ istniał szansa, że Loki okaże choćby nikłą chęć do współpracy. Rozmowa z matką to niewielkie poświęcenie, ale jeśli doszłaby do skutku, delegacja najprawdopodobniej zostałaby odwołana. Nie miał jednak zamiaru dłużej nakłaniać go do zmiany decyzji. Czuł złość, ogromną złość, ale nie po to przeznaczył chwilę swego czasu na wizytę w lochach, by napsuć sobie krwi. Uspokoił się i zrobił to, co jeszcze miał do zrobienia. Przełożył ramię przez barierę ochronną i podał więźniowi prezent.
                          Spojrzał mu w twarz, jednak brunet nawet tego nie zauważył. Thor wiedział o czym teraz myśli. Nietrudno było to dostrzec w tych zimnych, zielonych oczach skierowanych wprost na sygnet. Przyglądały mu się bez żadnych zahamowań, nawet nie starając się ukryć swego zainteresowania. Niepozorny klucz do pełnej swobody był tak kusząco blisko. Trzymał księgę w wyciągniętej dłoni jeszcze przez chwilę, a gdy Loki niemal niezauważalnie, acz znacząco drgnął, upuścił starodruk na ziemię i szybko ją cofnął. Twarz uwięzionego stężała gdy zrozumiał, że jego szansa minęła.
- Powinieneś już iść bracie - rzekł po chwili, lekko marszcząc nos. Cienkie zmarszczki wywołane tym ruchem pocięły jego gładką skórę.
Skinął głową i bez żadnych słów pożegnania opuścił to śmierdzące stęchlizną, chłodne miejsce.


***


                       Gdy odgłos kroków Thora zupełnie ucichł, odczekał jeszcze chwilę, w bezruchu nasłuchując jakichkolwiek innych dźwięków. W końcu zyskał niemal całkowitą pewność co do tego, że nikt mu nie przeszkodzi. Kolejny kontrolny obchód staży miał się odbyć dopiero za kilka długich godzin, miał więc trochę czasu. Podszedł do wyjścia ze swego więzienia, kątem oka zerkając w bok i przeszywając spojrzeniem panującą w korytarzu ciemność. Nikogo. Ucichły nawet przeciągłe jęki dochodzące z głębszych części lochów, chociaż akurat to nie miało żadnego znaczenia. Skazańcy mogliby wyć nawet jak zarzynane zwierzęta, a i tak nie stanowiło by to dla niego przeszkody w pełnym skoncentrowaniu się.
                       Powolnym ruchem podniósł księgę, zważył ją w dłoni, obrócił, by spojrzeć na grzbiet. W ciemnej skórze kunsztownie wytłoczono i pozłocono drobne litery. Złote okucia na krawędziach wykonano z ogromną dokładnością wymagającą wielu lat praktyki i dużego doświadczenia. W zamyśleniu zaczął kartkować strony, czerpiąc przyjemność z szorstkiego dotyku papieru, delikatnie ocierającego się o opuszki jego palców. Przewertował już ponad połowę, gdy nagle coś przykuło jego uwagę w znacznie większym stopniu od reszty. Zapomniał o lubości, z jaką oglądał ten jeden z tak bardzo brakujących mu w celi przedmiotów. Zmarszczył brwi i cofnął się o kilka kartek. Zaczął czytać. Po chwili bruzda znacząca jego czoło pogłębiła się jeszcze bardziej. Nie odwracając wzroku od drobnych liter cofnął się do miejsca, gdzie leżał jego siennik, oparł się o ścianę i wolnym ruchem osunął po niej do siadu. Oddech wiązł mu w gardle, a serce biło coraz szybciej. W końcu miał zajęcie o wiele sensowniejsze od wpatrywania się w pokrytą grzybem i wilgocią ścianę.


***


                       Zgromadzeni w holu delegaci oczekiwali jedynie na odpowiedni sygnał do wymarszu, chociaż wymarsz był w tym przypadku słowem zbyt skromnym. Nie oddawał rozmachu z jakim zaplanowano udać się na Kregan. Tuż za złotymi wrotami, w równym rzędzie ustawiono złote rydwany w liczbie odpowiadającej ilości posłańców. Czterech wybranych przez królową członków Rady, którym towarzyszyć miało dwunastu żołnierzy stanowiących obstawę. Po trzech na jeden powóz. Niewielka to była grupa, Bifrost zbudowany został w taki sposób, by w razie potrzeby pomieścić znacznie więcej istot. Mężczyzn odziano w przygotowane specjalnie na takie okazje, najlepsze szaty uszyte przez krawców rodziny królewskiej. Każdy z czterech mędrców mógł chlubić się długą, siwą brodą zaplecioną i upiętą zgodnie ze swą rodową tradycją. Zarost ten był symbolem wysokiego stanowiska i należnego miejsca w asgardzkiej społeczności. Im bardziej szanowany człowiek, tym bardziej skomplikowane i ozdobne ufryzowanie. Zasłużyć na nie nie było łatwo, a same korzenie genealogiczne nie wystarczały. Przygotowanie wymagało wiele trudu i czasu, a w szczególności na to drugie niewielu mogło sobie pozwolić.
                       O umówionej godzinie posłańcy wyszli na zewnątrz. Napięcie rosło z każdą chwilą, na dziedzińcu gromadziło się coraz więcej ciekawskich gapiów. Ludzie przepychali się, chcąc zobaczyć jak najwięcej, by mieć potem o czym opowiadać nieobecnym krewnym i znajomym. Chłonęli całymi sobą każdy dźwięk, każdy ruch, każdą chwilę spędzoną w nietypowej sytuacji. A obecne okoliczności były wyjątkowo niebanalne, co podsycało ciekawość i działało jak magnes ze zdwojoną, lub wręcz potrojoną siłą.
                          W końcu rozległ się donośny dźwięk gongu, potem drugi i trzeci. Zanim ostatnie uderzenie zdążyło wybrzmieć do końca, zagłuszyła je melodia trąb. Zaczęło się. Pora wyruszać. Ostatnia wymiana porozumiewawczych spojrzeń, ostatnie skinienia głową na szczęście. Odgłos samotnej trąbki wybija się ponad inne, zmienia rytm, zachęca do podjęcia wyzwania. Złapali cugle i popędzili konie w stronę Bifrostu.


***

wtorek, 28 stycznia 2014

Rozdział 19 --> Bad move

Po czasie tak długim, że lepiej nawet o tym nie myśleć, w końcu udało mi się coś napisać! Niewiele co prawda, mniej więcej tyle, ile w poprzednim rozdziale, ale to zawsze krok w przód. Myślę. że dalej już jakoś pójdzie :) Ferie są, coś jakby wena jest, nowy pomysł również. Czegóż więcej trzeba? 
Mam nadzieję, że ktoś był na tyle wytrwały, by nadal tu zaglądać. A tymczasem...

Pozdrawiam, 
Kinnisidee 3:}



***



                        To, co wcześniej uważał za dość niekomfortowe i ograniczające, teraz, z perspektywy czasu, wydało mu się całkiem przystępne. Znajdował się głęboko pod asgardzkim pałacem, w najniżej położonych lochach. Nowa cela była ciemna i niewielka - wystarczyło kilka kroków, by przemierzyć ją z jednego końca na drugi. Wilgotne ściany oblepiała warstwa długoletniego brudu, po podłodze walały się pojedyncze słomki starego siana. W takich miejscach trzymano osoby mające już nigdy nie ujrzeć niczego prócz swych własnych, pogrążonych w mroku dłoni. Smród unoszący się w powietrzu atakował węch, otumaniał, przyprawiał niemal o torsje. Musiał do niego przywyknąć. I chociaż z początku wydawało się to niemal niemożliwe, wiedział, że za kilkadziesiąt minut odór zupełnie przestanie mu przeszkadzać.  
                        Krążył w tę i z powrotem, co jakiś czas przystając przy szybie oddzielającej go od korytarza. Wpatrywał się przez nią we wszechobecny, rozproszony jedynie niewielkimi pochodniami mrok. Gdyby była to jedynie zwykła, szklana tafla... Wówczas wydostanie się nie stanowiłoby większego problemu. Jednak w asgardzkich lochach nie stosowano typowych środków ostrożności. Przeciętne rozwiązania nie wystarczyłyby w momencie, w którym więźniowie spróbowaliby ucieczki.
                        Ostrożnie przesunął opuszkami palców po znajdującej się przed nim powierzchni, a ta pojaśniała nieśpiesznie, przybierając złotego zabarwienia. Energia tworzyła drobną, ale wytrzymałą i skuteczną siatkę ochronną. Chociaż muskał ją bardzo delikatnie czuł drobne ukłucia nieprzyjemnie drażniące skórę. Doskonale wiedział jakie byłyby skutki wywarcia większego naporu. Zaledwie odrobina i... Przycisnął całą dłoń do gładkiej powierzchni tylko po to, by natychmiast ją cofnąć. Zaklął siarczyście. Rękę rozrywało niemiłosiernie silne pieczenie, na skórze natychmiast pojawiły się pęcherze wypełnione surowiczym płynem. Postąpił kilka kroków w tył, opadł na twardą, pozbawioną jakiegokolwiek siennika pryczę. 
                        Nie tak to wszystko miało wyglądać, nie taki był plan. Przymknął oczy i z całej siły uderzył zdrową pięścią w ścianę. Nie poczuł bólu, więc ponownie wymierzył cios. Potem kolejny i kolejny. Przestał, gdy na jego zmaltretowanych knykciach pojawiła się krew. Uniósł dłoń na wysokość twarzy, poruszył szczupłymi palcami, przez chwilę przyglądał się czerwonej cieczy leniwie znaczącej bladą skórę. Z impetem oparł plecy o zimną skałę, wyrównał oddech. Musiał się wyciszyć. Opanowanie było jedyną ucieczką od wiszącego nad nim widmem szaleństwa. Widywał już ludzi, którzy przez kompletne odizolowanie od świata tracili zmysły, popadali w obłęd. Nie mógł pozwolić, by i jego spotkał ten los.


***
Rok później.
 
               
                           Leżał na plecach z ramionami założonymi za głowę tak, aby nie spoczywała bezpośrednio na zimnej posadzce. Oczy miał zamknięte, usta lekko rozchylone, jego klatka piersiowa powoli unosiła się i opadała. Wyglądał na pogrążonego w głębokim śnie. Ale nie spał. W skupieniu wsłuchiwał się w odgłos kropel skapujących z sufitu, w cichy plusk towarzyszący ich zderzeniu z kamienną podłogą. Był znudzony, niemiłosiernie znudzony. Bardziej dotkliwa kara nie istniała, nie mogły dorównać jej nawet baty wymierzane z niewyobrażalną siłą. Nienawidził tego miejsca, a jeszcze bardziej osoby, na rozkaz której się w nim znalazł.
                           Odetchnął głęboko, płynnym ruchem podniósł się do siadu. Chwycił pierwszą z brzegu słomkę siana i cicho pogwizdując zaczął obracać ją w swych szczupłych palcach. Od momentu zamknięcia nie odwiedził go nikt prócz strażników przynoszących jedzenie, a i to trudno było nazwać wizytami. Wojownicy każdego dnia niedbale wrzucali do jego celi miskę wypełnioną burą, zimną breją, przy której nawet tulekhajskie strawy wydawały się być dość apetycznymi. Zazwyczaj nie ruszał posiłku. Odczuwał głód, jednak nie musiał pożywiać się tak często jak mieszkańcy Midgardu czy Svartalfheim. Raz na tydzień odstawiał puste naczynie w rogu pomieszczenia, przez resztę dni obserwował, jak każda papka wraz z upływem godzin stawała się coraz bardziej wodnista i cuchnąca.
                           Westchnął, gdy ciszę zakłóciło dobiegające z daleka, jednak dobrze słyszalne skrzypienie otwieranych wrót. Szybkie kroki któregoś z wartowników poniosły się echem po ciemnych korytarzach lochów. Pora posiłku. Prawo nakazywało, by w czasie karmienia więźniowie ustawiali się pod ścianami znajdującymi się naprzeciw wejść do swoich cel. On nigdy tego nie robił. Z początku strażnicy próbowali go do tego zmusić, jednak w końcu zaniechali swych starań. W milczeniu pozostawiali wydzieloną porcję, bacznie obserwując każdy jego ruch. I tym razem pozostał na swym miejscu, wyprostowany, plecami niemal dotykając bariery. Kroki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu ucichły.  
- Loki.
Drgnął. 
- Loki.
Głos stał się bardziej natarczywy, jednak mimo to wciąż pozostawał łagodny i melodyjny. Brunet przymknął na chwilę oczy, zacisnął wargi w wąską linię. 
- Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przyjdziesz - rzekł chłodno. 
- A jednak jestem. 
Wstał szybko, bez pomocy rąk, otrzepał szatę, odwrócił przodem do korytarza. Na twarzy Friggi pojawił się smutny uśmiech.  
- Wszechojciec zapadł w letarg - oznajmiła krótko, konkretnie.
- Jeżeli szukasz towarzysza do współdzielenia żalu, we mnie go nie znajdziesz - splótł dłonie za plecami, postąpił kilka kroków w przód. 
- Wiem. 
- W takim razie jaki jest powód twej wizyty? - spojrzał na nią wyczekująco.
Kilka chwil zwlekała z odpowiedzią, jakby zastanawiając się, czy kontynuować rozmowę. Po paru sekundach podjęła jednak decyzję.  
- Postanowiłam wysłać do Joonlauda kilku przedstawicieli Rady. Będą pertraktować warunki pokoju między naszymi krainami. 
- Pokoju? - przekrzywił lekko głowę i marszcząc brwi spojrzał na nią z niedowierzaniem. 
- To najlepsze wyjście. 
- To szaleństwo - prychnął. 
- Nie przyszłam prosić cię o radę - odparła. 
- Ja nie radzę - gdy nachylił się w jej stronę oddzielająca ich szyba zamigotała słabo - Ja jedynie stwierdzam fakt. 
Frigga zbliżyła się do szklanej tafli i bez wahania przeszła przez nią, jakby ta nie istniała.
- Uznałam, że powinieneś wiedzieć. Nie dawaj mi powodów bym sądziła, że się myliłam. Teraz, gdy ojca nie ma...
- Nie jest moim ojcem! - uniósł głos, prostując się gwałtownie.
Spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem, które szybko przeszło w boleść.  
- Więc ja nie jestem twoją matką.
Zacisnął szczękę utrzymując na twarzy nieprzyjemny grymas. 
- Nie, nie jesteś - wycedził.
Przyjęła to ze spokojem. Skinęła głową, chwyciła rąb sukni i uniosła go lekko w górę. 
- Jak wolisz. W takim razie nie ma powodu, dla którego miałabym tu zostać.
                              Jego oczy zaszkliły się lekko od hamowanych z trudem łez. Nigdy nie przyznałby tego na głos, ale nie chciał by odchodziła, nie chciał ponownie trwać w zupełnej samotności, nie chciał przysparzać jej dodatkowych zmartwień. Mimo wszystko była jego matką, wychowała go przez wszystkie te lata, okazując mu nie mniej miłości niż Thorowi. Żadne słowa nie mogły tego zmienić. Wyciągnął rękę, kładąc ją na splecionych na podołku dłoniach kobiety. Gdy tylko dotknął opuszkami palców jej skóry ta natychmiast przybrała zielonkawej barwy i zaczęła delikatnie iskrzyć, by po paru chwilach nieśpiesznie rozpłynąć się w powietrzu. Całe ciało królowej Asgardu zostało opatulone przez jasną, zielonkawą poświatę, po czym zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie delikatną mgiełkę unoszącą się jeszcze przez moment przed Lokim. Został sam. Znowu.
 

***
                             

                           Thor siedział w jadalni wraz ze swymi przyjaciółmi. Volstagg, który dzięki sprawnej pomocy nadwornych medyków wrócił już do zdrowia, rozparł się na ławie przy stole i pochłaniał kolejną porcję tłustego mięsa. Oparty o kolumnę Hogun w milczeniu przenosił spojrzenie z jednego na drugiego, obracając w dłoni swój metalowy buzdygan. Cisza panująca w pomieszczeniu nie była niezręczna, jednak pełna bez trudu wyczuwalnego napięcia. 
- Co cię trapi? - zapytał Fandral, przeglądając się w klindze trzymanego w dłoni miecza. - Wiesz przecież, że Frigga przejęła władzę na życzenie samego Wszechojca. Nie był to kaprys Rady, czy... 
- Nie o to chodzi - przerwał. - Mam wątpliwości co do decyzji matki. Szanuję jej zdanie, jednak tym razem nie ma racji. 
- Według niej to jedyne słuszne wyjście. 
- Wiem - odparł, pocierając kciukiem brodę. 
- Thor, nie możesz nic zrobić. Orzeczenie już wydano. 
- Wiem - powtórzył głośniej, czując wzrastające poirytowanie. - Zgłosiłem sprzeciw. Jako jedyny. A z pewnością przynajmniej kilku innych widziało bezsens tego posunięcia. 
- Oni wiedzą co robią - ton wojownika z pewnością miał dodać mu otuchy. Nie dodał.
                             Był wściekły na Kregańczyków, mimo to nie pragnął wojny. Tak samo jak Frigga uważał, że problem między krainami należy rozwiązać w sposób pokojowy, bez bezsensownego narażania żyć ich obywateli. Nie podobał mu się jednak pomysł, by wysłać jednych z najważniejszych obywateli Asgardu wprost w paszczę wroga. Królowa była kobietą ufną, zdecydowanie zbyt ufną. To co planowała nie miało szansy się powieść.



***