wtorek, 28 stycznia 2014

Rozdział 19 --> Bad move

Po czasie tak długim, że lepiej nawet o tym nie myśleć, w końcu udało mi się coś napisać! Niewiele co prawda, mniej więcej tyle, ile w poprzednim rozdziale, ale to zawsze krok w przód. Myślę. że dalej już jakoś pójdzie :) Ferie są, coś jakby wena jest, nowy pomysł również. Czegóż więcej trzeba? 
Mam nadzieję, że ktoś był na tyle wytrwały, by nadal tu zaglądać. A tymczasem...

Pozdrawiam, 
Kinnisidee 3:}



***



                        To, co wcześniej uważał za dość niekomfortowe i ograniczające, teraz, z perspektywy czasu, wydało mu się całkiem przystępne. Znajdował się głęboko pod asgardzkim pałacem, w najniżej położonych lochach. Nowa cela była ciemna i niewielka - wystarczyło kilka kroków, by przemierzyć ją z jednego końca na drugi. Wilgotne ściany oblepiała warstwa długoletniego brudu, po podłodze walały się pojedyncze słomki starego siana. W takich miejscach trzymano osoby mające już nigdy nie ujrzeć niczego prócz swych własnych, pogrążonych w mroku dłoni. Smród unoszący się w powietrzu atakował węch, otumaniał, przyprawiał niemal o torsje. Musiał do niego przywyknąć. I chociaż z początku wydawało się to niemal niemożliwe, wiedział, że za kilkadziesiąt minut odór zupełnie przestanie mu przeszkadzać.  
                        Krążył w tę i z powrotem, co jakiś czas przystając przy szybie oddzielającej go od korytarza. Wpatrywał się przez nią we wszechobecny, rozproszony jedynie niewielkimi pochodniami mrok. Gdyby była to jedynie zwykła, szklana tafla... Wówczas wydostanie się nie stanowiłoby większego problemu. Jednak w asgardzkich lochach nie stosowano typowych środków ostrożności. Przeciętne rozwiązania nie wystarczyłyby w momencie, w którym więźniowie spróbowaliby ucieczki.
                        Ostrożnie przesunął opuszkami palców po znajdującej się przed nim powierzchni, a ta pojaśniała nieśpiesznie, przybierając złotego zabarwienia. Energia tworzyła drobną, ale wytrzymałą i skuteczną siatkę ochronną. Chociaż muskał ją bardzo delikatnie czuł drobne ukłucia nieprzyjemnie drażniące skórę. Doskonale wiedział jakie byłyby skutki wywarcia większego naporu. Zaledwie odrobina i... Przycisnął całą dłoń do gładkiej powierzchni tylko po to, by natychmiast ją cofnąć. Zaklął siarczyście. Rękę rozrywało niemiłosiernie silne pieczenie, na skórze natychmiast pojawiły się pęcherze wypełnione surowiczym płynem. Postąpił kilka kroków w tył, opadł na twardą, pozbawioną jakiegokolwiek siennika pryczę. 
                        Nie tak to wszystko miało wyglądać, nie taki był plan. Przymknął oczy i z całej siły uderzył zdrową pięścią w ścianę. Nie poczuł bólu, więc ponownie wymierzył cios. Potem kolejny i kolejny. Przestał, gdy na jego zmaltretowanych knykciach pojawiła się krew. Uniósł dłoń na wysokość twarzy, poruszył szczupłymi palcami, przez chwilę przyglądał się czerwonej cieczy leniwie znaczącej bladą skórę. Z impetem oparł plecy o zimną skałę, wyrównał oddech. Musiał się wyciszyć. Opanowanie było jedyną ucieczką od wiszącego nad nim widmem szaleństwa. Widywał już ludzi, którzy przez kompletne odizolowanie od świata tracili zmysły, popadali w obłęd. Nie mógł pozwolić, by i jego spotkał ten los.


***
Rok później.
 
               
                           Leżał na plecach z ramionami założonymi za głowę tak, aby nie spoczywała bezpośrednio na zimnej posadzce. Oczy miał zamknięte, usta lekko rozchylone, jego klatka piersiowa powoli unosiła się i opadała. Wyglądał na pogrążonego w głębokim śnie. Ale nie spał. W skupieniu wsłuchiwał się w odgłos kropel skapujących z sufitu, w cichy plusk towarzyszący ich zderzeniu z kamienną podłogą. Był znudzony, niemiłosiernie znudzony. Bardziej dotkliwa kara nie istniała, nie mogły dorównać jej nawet baty wymierzane z niewyobrażalną siłą. Nienawidził tego miejsca, a jeszcze bardziej osoby, na rozkaz której się w nim znalazł.
                           Odetchnął głęboko, płynnym ruchem podniósł się do siadu. Chwycił pierwszą z brzegu słomkę siana i cicho pogwizdując zaczął obracać ją w swych szczupłych palcach. Od momentu zamknięcia nie odwiedził go nikt prócz strażników przynoszących jedzenie, a i to trudno było nazwać wizytami. Wojownicy każdego dnia niedbale wrzucali do jego celi miskę wypełnioną burą, zimną breją, przy której nawet tulekhajskie strawy wydawały się być dość apetycznymi. Zazwyczaj nie ruszał posiłku. Odczuwał głód, jednak nie musiał pożywiać się tak często jak mieszkańcy Midgardu czy Svartalfheim. Raz na tydzień odstawiał puste naczynie w rogu pomieszczenia, przez resztę dni obserwował, jak każda papka wraz z upływem godzin stawała się coraz bardziej wodnista i cuchnąca.
                           Westchnął, gdy ciszę zakłóciło dobiegające z daleka, jednak dobrze słyszalne skrzypienie otwieranych wrót. Szybkie kroki któregoś z wartowników poniosły się echem po ciemnych korytarzach lochów. Pora posiłku. Prawo nakazywało, by w czasie karmienia więźniowie ustawiali się pod ścianami znajdującymi się naprzeciw wejść do swoich cel. On nigdy tego nie robił. Z początku strażnicy próbowali go do tego zmusić, jednak w końcu zaniechali swych starań. W milczeniu pozostawiali wydzieloną porcję, bacznie obserwując każdy jego ruch. I tym razem pozostał na swym miejscu, wyprostowany, plecami niemal dotykając bariery. Kroki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu ucichły.  
- Loki.
Drgnął. 
- Loki.
Głos stał się bardziej natarczywy, jednak mimo to wciąż pozostawał łagodny i melodyjny. Brunet przymknął na chwilę oczy, zacisnął wargi w wąską linię. 
- Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przyjdziesz - rzekł chłodno. 
- A jednak jestem. 
Wstał szybko, bez pomocy rąk, otrzepał szatę, odwrócił przodem do korytarza. Na twarzy Friggi pojawił się smutny uśmiech.  
- Wszechojciec zapadł w letarg - oznajmiła krótko, konkretnie.
- Jeżeli szukasz towarzysza do współdzielenia żalu, we mnie go nie znajdziesz - splótł dłonie za plecami, postąpił kilka kroków w przód. 
- Wiem. 
- W takim razie jaki jest powód twej wizyty? - spojrzał na nią wyczekująco.
Kilka chwil zwlekała z odpowiedzią, jakby zastanawiając się, czy kontynuować rozmowę. Po paru sekundach podjęła jednak decyzję.  
- Postanowiłam wysłać do Joonlauda kilku przedstawicieli Rady. Będą pertraktować warunki pokoju między naszymi krainami. 
- Pokoju? - przekrzywił lekko głowę i marszcząc brwi spojrzał na nią z niedowierzaniem. 
- To najlepsze wyjście. 
- To szaleństwo - prychnął. 
- Nie przyszłam prosić cię o radę - odparła. 
- Ja nie radzę - gdy nachylił się w jej stronę oddzielająca ich szyba zamigotała słabo - Ja jedynie stwierdzam fakt. 
Frigga zbliżyła się do szklanej tafli i bez wahania przeszła przez nią, jakby ta nie istniała.
- Uznałam, że powinieneś wiedzieć. Nie dawaj mi powodów bym sądziła, że się myliłam. Teraz, gdy ojca nie ma...
- Nie jest moim ojcem! - uniósł głos, prostując się gwałtownie.
Spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem, które szybko przeszło w boleść.  
- Więc ja nie jestem twoją matką.
Zacisnął szczękę utrzymując na twarzy nieprzyjemny grymas. 
- Nie, nie jesteś - wycedził.
Przyjęła to ze spokojem. Skinęła głową, chwyciła rąb sukni i uniosła go lekko w górę. 
- Jak wolisz. W takim razie nie ma powodu, dla którego miałabym tu zostać.
                              Jego oczy zaszkliły się lekko od hamowanych z trudem łez. Nigdy nie przyznałby tego na głos, ale nie chciał by odchodziła, nie chciał ponownie trwać w zupełnej samotności, nie chciał przysparzać jej dodatkowych zmartwień. Mimo wszystko była jego matką, wychowała go przez wszystkie te lata, okazując mu nie mniej miłości niż Thorowi. Żadne słowa nie mogły tego zmienić. Wyciągnął rękę, kładąc ją na splecionych na podołku dłoniach kobiety. Gdy tylko dotknął opuszkami palców jej skóry ta natychmiast przybrała zielonkawej barwy i zaczęła delikatnie iskrzyć, by po paru chwilach nieśpiesznie rozpłynąć się w powietrzu. Całe ciało królowej Asgardu zostało opatulone przez jasną, zielonkawą poświatę, po czym zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie delikatną mgiełkę unoszącą się jeszcze przez moment przed Lokim. Został sam. Znowu.
 

***
                             

                           Thor siedział w jadalni wraz ze swymi przyjaciółmi. Volstagg, który dzięki sprawnej pomocy nadwornych medyków wrócił już do zdrowia, rozparł się na ławie przy stole i pochłaniał kolejną porcję tłustego mięsa. Oparty o kolumnę Hogun w milczeniu przenosił spojrzenie z jednego na drugiego, obracając w dłoni swój metalowy buzdygan. Cisza panująca w pomieszczeniu nie była niezręczna, jednak pełna bez trudu wyczuwalnego napięcia. 
- Co cię trapi? - zapytał Fandral, przeglądając się w klindze trzymanego w dłoni miecza. - Wiesz przecież, że Frigga przejęła władzę na życzenie samego Wszechojca. Nie był to kaprys Rady, czy... 
- Nie o to chodzi - przerwał. - Mam wątpliwości co do decyzji matki. Szanuję jej zdanie, jednak tym razem nie ma racji. 
- Według niej to jedyne słuszne wyjście. 
- Wiem - odparł, pocierając kciukiem brodę. 
- Thor, nie możesz nic zrobić. Orzeczenie już wydano. 
- Wiem - powtórzył głośniej, czując wzrastające poirytowanie. - Zgłosiłem sprzeciw. Jako jedyny. A z pewnością przynajmniej kilku innych widziało bezsens tego posunięcia. 
- Oni wiedzą co robią - ton wojownika z pewnością miał dodać mu otuchy. Nie dodał.
                             Był wściekły na Kregańczyków, mimo to nie pragnął wojny. Tak samo jak Frigga uważał, że problem między krainami należy rozwiązać w sposób pokojowy, bez bezsensownego narażania żyć ich obywateli. Nie podobał mu się jednak pomysł, by wysłać jednych z najważniejszych obywateli Asgardu wprost w paszczę wroga. Królowa była kobietą ufną, zdecydowanie zbyt ufną. To co planowała nie miało szansy się powieść.



***