wtorek, 14 lipca 2015

Rozdział 22 --> "Złoty Jaskier"

Hej, niemal po roku przerwy przed Wami kolejny rozdział. W KOŃCU. Niestety nie jest powalająco długi, ale dalsza część ciągle jeszcze nie w pełni mnie zadowala, a jutro (właściwie to dzisiaj) wyjeżdżam. Przez tydzień nie będę więc miała czasu na dalsze poprawki kolejnych fragmentów, a nawet jeśli chwilka się znajdzie, to i tak nie będę miała jak ich opublikować. Dodaję więc to, co mam, żeby już bardziej nie przeciągać ;-)

Pozdrawiam,
Kinnisidee 3:}






                       Karczma „Złoty Jaskierowiana była sławą tak złą, jak żadna inna w całym Asgardzie. Usytuowana w miejscu, gdzie świetność i bogactwo ustępowało nędzy i bezkarnej rozpuście, stanowiła idealny azyl dla wszelkiego rodzaju swołoczy. Pijacy, włóczędzy, recydywiści, miejscowi czy przejezdni - wszyscy bez wyjątku znajdywali tu uciechę w ramionach brzydkich, ale za to nieprzyzwoicie tanich ladacznic, lub w wypełnionych po brzegi kuflach. I chociaż nęcąco niskie ceny mówiły same za siebie o jakości zarówno pierwszego, jak i drugiego, nikt nie wybrzydzał. Obficie zaprawiany wodą bimber lał się niemal nieustannie, w zastraszającym tempie znikając w gardłach rozochoconych klientów.
                      Alkohol, prócz wybornego humoru przeważającej ilości pijących, zapewniał również rozrywkę w postaci bójek. Ich przyczyny zazwyczaj były błahe, często w ogóle nie znane. Krzywe spojrzenie, nieodpowiednio dobrane słowa, przypadkowe szturchnięcie w ramiękażda okazja, by przywalić komuś w mordę, była natychmiast wykorzystywana. Rozstrzygnięcie inne, niż przy pomocy pięści, przeważnie nie było nawet brane pod uwagę. Bo i po co. Najprostsze i zdecydowane rozwiązania ceniono najwyżej.
                    Właśnie w trakcie jednej z takich bijatyk do Złotego Jaskraprzybył Valvur. Wrzaski motłochu słyszał na długo przed tym, zanim jeszcze ujrzał samą karczmę. Nieśpiesznie wjechał na wykładany kamieniem plac, mijając po drodze kilku okładających się na oślep mężczyzn. Nie zwrócili na niego uwagi, zbyt zajęci walką.
                    Przemknął mu przez myśl niedorzeczny pomysł, by zainterweniować. Stary odruch z młodzieńczych lat, kiedy to w obronie porządku i bezpieczeństwa zawsze gotów był działać, nawet jeżeli wiązało się z to ze spontaniczną walką na gołe pięści. Od dawna nie był już jednak tym samym, impulsywnym nowicjuszem. Zmienił swoje poglądy i przyzwyczajenia. Przyjął zasadę, że to, co działo się poza wyznaczonymi godzinami służby, nie leżało w jego gestii. I chociaż podejście takie mogło budzić wśród innych oburzenie, zdziwienie i tym podobne odczucia, cholernie go to nie obchodziło. Nie zwalniając przejechał więc obok, zachowując wystarczający dystans, by nadal pozostać niezauważonym.
                      Cugle ściągnął dopiero przy wejściu, zeskoczył z wierzchowca i zapadł się po kostki w kałuży gęstego błota, klnąc niewybrednie pod nosem. Co prawda buty z rozmysłem założył najgorsze, ale i ich nie planował niszczyć. Zaczął pośpiesznie wycierać je o rosnącą na poboczu trawę, lecz szybko stwierdził, że nie daje to widocznego efektu. Przestał więc i zajął się koniem. Uwiązał go do pachołka, pogładził tuż przy linii krótko ostrzyżonej grzywy, wyjął z kieszeni kawałek wyschniętego chleba. Podstawił go zwierzęciu pod pysk, poczekał aż złapie pajdę, a gdy tak się stało, szybko wytarł poślinioną dłoń o połę swego płaszcza.
                      Sięgnął przez ramię w tył i szarpnięciem narzucił na głowę workowaty kaptur. Daleko mu było do zadowolenia zwarzając na to, co musiał zrobić. Najbardziej drażniło go, że gdyby za wczasu pojął lepszą decyzję, do tej niekomfortowej sytuacji w ogóle by nie doszło. Odetchnął ciężko i złorzecząc w myślach na siebie, karczmę i wyrodnego królewskiego syna, przekroczył próg gospody.

                                                                     ***
                      Targad, Vanem, Habetun oraz Paremal siedzieli wspólnie przy imponujących rozmiarów stole. Cierpliwie oczekiwali na Joonlauda, który, chociaż do Sarim przybyli już wczesnym popołudniem, jeszcze nie raczył zaszczycić ich swoją obecnością. Habetun, najstarszy, a co za tym idzie najwyższy rangą członek Rady, zaczynał tracić cierpliwość. Wysoką pozycję zajmował już na samym początku rządów Odyna, więc od braku szacunku w stosunku do swojej osoby zupełnie odwykł. Gładząc swą wymyślnie zaplecioną brodę, coraz częściej spoglądał w stronę wrót.
                         Spodziewali się zgodnego z tradycją, wystawnego powitania, jak na okazję tak doniosłą przystało. Zamiast tego do bram wysłano zwykły oddział kregańskiego wojska. Na krótki rozkaz rzucony przez dowódcę zaprowadzono ich do pałacu, w którym obecnie się znajdowali. Nie otrzymali żadnego napitku, strawy, ani nawet propozycji, by odpocząć w gościnnych komnatach po trudach podróży.
                     Wszyscy czterej w milczeniu wpatrywali się w czarną, dokładnie oszlifowaną powierzchnię blatu. Widzieli w niej odbicia swych znużonych podróżą twarzy i słaby pobłysk wiszącego nad nimi żyrandolu. Stół i ów żyrandol były jedynymi elementami wystroju, co czyniło tę w zamyśle reprezentacyjną salę wyjątkowo skromną. Brak przepychu wzbudzał jednak respekt, co z pewnością było pierwotną ideą.
                      Nie rozmawiali, ograniczeni zasadami obowiązującymi podczas wypraw o charakterze czysto politycznym. W obcym miejscu nie można było zyskać pewności co do tego, czy jest się samym. W związku z tym zachowywano zupełne milczenie, zapobiegając ewentualnemu wyciekowi jakichkolwiek znaczących informacji. Czekali, zachowując pozornie całkowity spokój, chociaż poirytowanie wzrastało w nich z każdą dłużącą się minutą.

                                                                     ***

                       Przebywał w karczmie już od kilkudziesięciu minut, co było wyczynem nie byle jakim mając na względzie, że zaledwie po kilku pierwszych miał ochotę jak najszybciej ją opuścić. Powstrzymywał się, żywiąc nadzieję, że przywyknie do fetoru wypełniającego lokal. Mieszanką zgnilizny, moczu i od dawna niemytych ciał śmierdziało na tyle intensywnie, by nadzieja ta była bardzo nikła, jednak trzymał się jej uparcie. Nie pomagały rozwarte na oścież okna, nie pomagał przeciąg powstający między uchylonymi drzwiami wejściowymi i tymi wychodzącymi na niewielkie, tylne podwórze. Nie wyszedł tylko z dwóch powodów. Primo, należał do osób załatwiających swe sprawy raz, a dobrze. Przynajmniej zawsze utwierdzał się w tym przekonaniu. Secundo, utrata bądź co bądź wygodnej posady nie była wizją zbyt zachęcającą.
                       Potrzeba zaczerpnięcia świeżego powietrza dręczyła go jednak niemiłosiernie, chwycił więc kufel z piwem, zwlekł się z niskiej ławy i pośpiesznie skierował w stronę owego podwórza. Oparł ramię o framugę, wychylił się do przodu, wyjrzał. I natychmiast pożałował.
                        Miał nadzieję odetchnąć, tymczasem jego nozdrza wypełnił smród o wiele gorszy niż ten skumulowany w zatłoczonej izbie. Placyk był swego rodzaju zapleczem. Większość miejsca zajmowały rzędy poukładanych na sobie skrzyń, w rogu ustawiono zaś niewielką, drewnianą budę, w której najpewniej znajdował się wychodek. Wszystko wskazywało na to, że bywalcy nie odróżniali go od znajdującego się z boku, wąskiego pasu trawy. Pocieszająca była jedynie myśl, że równie dobrze ci porządnie urżnięci mogli wypróżniać się w lokalu - cóż to za problem, gdy procenty radośnie uderzają do głowy - jednak tego nie robili. Co poniektórzy zdołali donieść tu również zawartość swoich żołądków, choć zaschnięte plamy wymiocin na klepisku dobitnie świadczyły, jak niewielu się to udało.
                      Z zastygłym na twarzy wyrazem niesmaku zlustrował resztę przestrzeni. Zwrócił szczególną uwagę na potężny pieniek ustawiony przy przeciwległej ścianie. Ciemne zacieki i unoszące się nad nim roje much nie pozostawiały wątpliwości, jakim celom służy. Porozrzucane wokół szczątki zwierząt gniły, wydzielając obrzydliwy odór, który zdecydowanie dominował nad wszelkimi innymi.
                     Zapach zakręcił go w nosie, Valvur odruchowo nabrał powietrza w płuca i kichnął głośno, jednocześnie czując, jak zawartość żołądka niebezpiecznie podjeżdża mu do gardła. Cofnął się gwałtownie, z trudem opanował napływającą falę mdłości. Szybko uniósł kufel do ust i pociągnął solidnie, zabijając trunkiem gorzki smak w ustach. Zbeształ się w myślach za okazaną słabość, przymknął drzwi i rozejrzał po sali, szukając dla siebie miejsca. Tam, gdzie wcześniej siedział, rozgościło się już dwóch roześmianych podrostków, a wszczynać konfliktu nie miał najmniejszej ochoty.
                     Jedyną wolną ławą okazała się być ta stojąca w samym rogu. Usiadł, z zadowoleniem stwierdzając, że widok na salę ma lepszy, niż przewidywał. Mógł obserwować innych, nie zwracając przy tym większej uwagi na swą osobę, o co dokładnie mu chodziło. Starając skupić się na czymś innym, niż wdychanym powietrzu, zaczął obserwować otaczających go ludzi. Prawie wszystkim daleko było do trzeźwości. Większość zgromadzonych wiodła żywot wiecznie schlanych obdartusów. Zapewne na własne życzenie. Kolejne litry były ich jedynym pragnieniem i żądzą wymagającą zaspokojenia. Z pewnością byli tam również tacy, którzy stoczyli się z powodów niezależnych od samych siebie, a trunki stanowiły dla nich wymarzoną ucieczkę od problemów. Nie sposób było odróżnić jednych od drugich, wszyscy chlali w równym tempie. Jego samego paliła od środka potrzeba urżnięcia się, jednak musiał zachować pełną trzeźwość umysłu.
                       Zaczął postukiwać paznokciem w jedną z metalowych obręczy swego wypełnionego do połowy kufla, wybijając na niej nerwowy rytm. Czerwony pas materiału przewiązany przez jego ramię zdawał się uciskać nieco zbyt mocno, chociaż zawiązany był jak trzeba. Miał ochotę zerwać go zaraz, natychmiast, jednak z niemałym trudem ograniczał się jedynie do zbyt częstego poprawiania pokaźnych rozmiarów kapuzy. Gdyby którykolwiek z obecnych ujrzał skrywaną pod nią twarz, z pewnością nie uniknąłby solidnego mordobicia. Dowódca Straży Królewskiej bez wątpienia był jedną z ostatnich osób, której obecność byłaby mile widziana w miejscu takim jak to. Samotny człowiek siedzący pod dachem w nakryciu głowy może i przyciągał spojrzenia, ale były to spojrzenia raczej zaciekawione, nie wrogie.
                       Wyjątek, co nietrudno było dostrzec, stanowiła grupa mężczyzn okupująca stół na prawo. Ci spoglądali na niego nieco zbyt często i nieco zbyt podejrzliwie. Przez chwilę miał wrażenie, że jednak nie obejdzie się bez utarczki. Nie łudził się, szans w walce na gołe pięści nie miał żadnych, odetchnął więc z nieskrywaną ulgą, gdy w końcu odwrócili głowy i stracili nim zainteresowanie. Odeszli w stronę baru, odsłaniając widok na tę część sali, która do tej pory pozostawała dla niego niewidoczna.
                        Zerknął w tamtym kierunku bez większego zainteresowania, spodziewając się zobaczyć dokładnie to samo, co w reszcie lokalu - niczym nie wyróżniających się mężczyzn, kilka skąpo ubranych kobiet, wiele pustych naczyń po trunkach. W zasadzie nie omylił się, jednak coś przyciągnęło jego uwagę.
                        Spośród tłumu wyróżniała się burza włosów o dość niecodziennym, ciemno malachitowym odcieniu. Sięgały nieco poniżej linii ramion właścicielki, podkreślając jej z pewnością nie klasycznie piękną, lecz całkiem przyjemną dla oka twarz. Dość regularne rysy zakłócone były nazbyt wystającymi kośćmi policzkowymi, a te, chociaż kosztem urody, nadawały charakteru. Siedziała lekko przygarbiona, z nogami ułożonymi na stojącym obok stołku. Trzymaną w dłoni czarką nieśpiesznie zataczała niewielkie okręgi, mieszając znajdujący się w środku alkohol.
                        Chociaż Valvur przez przepełniony żądzą etap życia już przebrnął, nadal nie odmawiał sobie podziwiania uroków płci przeciwnej. Odchylił się do tyłu, przenosząc cały ciężar na tylne nogi krzesła i, nie zważając na jakąkolwiek przyzwoitość, zaczął ją obserwować. Skoro nie mógł się urżnąć, postanowił przynajmniej nacieszyć oczy.