Hej, niemal po roku przerwy przed Wami kolejny rozdział. W KOŃCU. Niestety nie jest powalająco długi, ale dalsza część ciągle jeszcze nie w pełni mnie zadowala, a jutro (właściwie to dzisiaj) wyjeżdżam. Przez tydzień nie będę więc miała czasu na dalsze poprawki kolejnych fragmentów, a nawet jeśli chwilka się znajdzie, to i tak nie będę miała jak ich opublikować. Dodaję więc to, co mam, żeby już bardziej nie przeciągać ;-)
Pozdrawiam,
Kinnisidee 3:}
Karczma
„Złoty
Jaskier” owiana
była
sławą
tak złą,
jak żadna
inna w całym
Asgardzie. Usytuowana w miejscu, gdzie świetność
i bogactwo ustępowało
nędzy
i bezkarnej rozpuście,
stanowiła
idealny azyl dla wszelkiego rodzaju swołoczy.
Pijacy, włóczędzy,
recydywiści,
miejscowi czy przejezdni - wszyscy bez wyjątku
znajdywali tu uciechę
w ramionach brzydkich, ale za
to nieprzyzwoicie tanich ladacznic, lub w wypełnionych
po brzegi kuflach. I chociaż
nęcąco
niskie ceny mówiły
same za siebie o jakości
zarówno
pierwszego, jak i drugiego, nikt nie wybrzydzał.
Obficie zaprawiany wodą
bimber lał
się
niemal nieustannie, w
zastraszającym
tempie znikając
w gardłach
rozochoconych klientów.
Alkohol,
prócz wybornego humoru przeważającej
ilości pijących,
zapewniał również
rozrywkę w
postaci bójek. Ich przyczyny zazwyczaj były
błahe, często
w ogóle nie znane. Krzywe spojrzenie, nieodpowiednio dobrane słowa,
przypadkowe szturchnięcie
w ramię – każda
okazja, by przywalić komuś
w mordę,
była natychmiast
wykorzystywana. Rozstrzygnięcie
inne, niż przy
pomocy pięści,
przeważnie nie
było nawet brane
pod uwagę. Bo i
po co. Najprostsze i zdecydowane rozwiązania ceniono najwyżej.
Właśnie
w trakcie jednej z takich bijatyk do „Złotego
Jaskra” przybył
Valvur. Wrzaski motłochu
słyszał
na długo przed tym, zanim jeszcze ujrzał
samą karczmę.
Nieśpiesznie
wjechał na
wykładany
kamieniem plac, mijając
po drodze kilku okładających
się na oślep
mężczyzn. Nie
zwrócili na
niego uwagi, zbyt zajęci
walką.
Przemknął
mu przez myśl
niedorzeczny pomysł, by zainterweniować.
Stary odruch z młodzieńczych lat, kiedy
to w obronie porządku i bezpieczeństwa zawsze gotów był działać,
nawet jeżeli wiązało się z to ze spontaniczną walką na gołe
pięści. Od dawna nie był już jednak tym samym, impulsywnym
nowicjuszem. Zmienił swoje poglądy i przyzwyczajenia. Przyjął
zasadę, że to, co działo
się poza
wyznaczonymi godzinami służby,
nie leżało
w jego gestii. I chociaż podejście
takie mogło
budzić wśród
innych oburzenie, zdziwienie i tym podobne odczucia, cholernie go to
nie obchodziło.
Nie zwalniając
przejechał więc
obok, zachowując
wystarczający
dystans, by nadal pozostać
niezauważonym.
Cugle
ściągnął
dopiero przy wejściu,
zeskoczył z
wierzchowca i zapadł się
po kostki w kałuży
gęstego błota,
klnąc
niewybrednie pod nosem. Co prawda buty z rozmysłem
założył
najgorsze, ale i ich nie planował
niszczyć.
Zaczął pośpiesznie
wycierać je o
rosnącą
na poboczu trawę,
lecz szybko stwierdził,
że nie daje to
widocznego efektu. Przestał więc
i zajął się
koniem. Uwiązał
go do pachołka,
pogładził
tuż przy
linii krótko
ostrzyżonej
grzywy, wyjął z
kieszeni kawałek
wyschniętego
chleba. Podstawił go
zwierzęciu pod
pysk, poczekał aż
złapie
pajdę, a gdy tak
się stało,
szybko wytarł poślinioną
dłoń
o połę swego
płaszcza.
Sięgnął
przez ramię w
tył i
szarpnięciem
narzucił na
głowę
workowaty kaptur. Daleko mu było do zadowolenia
zwarzając na to, co musiał zrobić. Najbardziej drażniło go, że
gdyby za wczasu pojął lepszą decyzję, do tej niekomfortowej
sytuacji w ogóle by nie doszło. Odetchnął
ciężko
i złorzecząc
w myślach na
siebie, karczmę i wyrodnego królewskiego syna,
przekroczył próg
gospody.
***
Targad, Vanem, Habetun
oraz Paremal
siedzieli wspólnie przy imponujących rozmiarów stole. Cierpliwie
oczekiwali na Joonlauda, który, chociaż do Sarim przybyli już
wczesnym popołudniem, jeszcze nie raczył zaszczycić ich swoją
obecnością. Habetun, najstarszy, a co za tym idzie najwyższy rangą
członek Rady, zaczynał tracić cierpliwość. Wysoką pozycję
zajmował już na samym początku rządów Odyna, więc od braku
szacunku w stosunku do swojej osoby zupełnie odwykł. Gładząc swą
wymyślnie zaplecioną brodę, coraz częściej spoglądał w stronę
wrót.
Spodziewali się zgodnego z tradycją, wystawnego
powitania, jak na okazję tak doniosłą przystało. Zamiast tego do
bram wysłano zwykły oddział kregańskiego wojska. Na krótki
rozkaz rzucony przez dowódcę zaprowadzono ich do
pałacu, w którym obecnie się znajdowali. Nie otrzymali żadnego
napitku, strawy, ani nawet propozycji, by odpocząć w gościnnych
komnatach po trudach podróży.
Wszyscy
czterej w milczeniu wpatrywali się w czarną, dokładnie oszlifowaną
powierzchnię blatu. Widzieli w niej odbicia swych znużonych
podróżą twarzy i słaby pobłysk wiszącego nad nimi żyrandolu.
Stół i ów żyrandol były jedynymi elementami wystroju, co czyniło
tę w zamyśle reprezentacyjną salę wyjątkowo skromną. Brak
przepychu wzbudzał jednak respekt, co z pewnością było pierwotną
ideą.
Nie
rozmawiali, ograniczeni zasadami obowiązującymi podczas wypraw o
charakterze czysto politycznym. W obcym miejscu nie można było
zyskać pewności co do tego, czy jest się samym. W związku z tym
zachowywano zupełne milczenie, zapobiegając ewentualnemu wyciekowi
jakichkolwiek znaczących informacji. Czekali, zachowując pozornie
całkowity spokój, chociaż poirytowanie wzrastało w nich z każdą
dłużącą się minutą.
***
Przebywał
w karczmie już od kilkudziesięciu minut, co było wyczynem nie byle
jakim mając
na względzie, że zaledwie po kilku pierwszych miał ochotę jak
najszybciej ją opuścić. Powstrzymywał się, żywiąc nadzieję,
że przywyknie do fetoru wypełniającego lokal. Mieszanką
zgnilizny, moczu i od dawna niemytych ciał śmierdziało na tyle
intensywnie, by nadzieja ta była bardzo nikła, jednak trzymał się
jej uparcie. Nie pomagały rozwarte na oścież okna, nie pomagał
przeciąg powstający między uchylonymi drzwiami wejściowymi i tymi
wychodzącymi na niewielkie, tylne podwórze. Nie wyszedł tylko z
dwóch powodów. Primo, należał do osób załatwiających swe
sprawy raz, a dobrze. Przynajmniej zawsze utwierdzał się w tym
przekonaniu. Secundo, utrata bądź co bądź wygodnej posady nie
była wizją zbyt zachęcającą.
Potrzeba
zaczerpnięcia świeżego powietrza dręczyła go jednak
niemiłosiernie, chwycił więc kufel z piwem, zwlekł się z niskiej
ławy i pośpiesznie skierował w stronę owego podwórza. Oparł
ramię o framugę, wychylił się do przodu, wyjrzał. I natychmiast
pożałował.
Miał
nadzieję odetchnąć, tymczasem jego nozdrza wypełnił smród o
wiele gorszy niż ten skumulowany w zatłoczonej izbie. Placyk był
swego rodzaju zapleczem. Większość miejsca zajmowały rzędy
poukładanych na sobie skrzyń, w rogu ustawiono zaś niewielką,
drewnianą budę, w której najpewniej znajdował się wychodek.
Wszystko wskazywało na to, że bywalcy nie odróżniali go od
znajdującego się z boku, wąskiego pasu trawy. Pocieszająca była
jedynie myśl, że równie dobrze ci porządnie urżnięci mogli
wypróżniać się w lokalu - cóż to za problem, gdy procenty
radośnie uderzają do głowy - jednak tego nie robili. Co
poniektórzy zdołali donieść tu również zawartość swoich
żołądków, choć zaschnięte plamy wymiocin na klepisku dobitnie
świadczyły, jak niewielu się to udało.
Z zastygłym na twarzy wyrazem niesmaku zlustrował resztę
przestrzeni. Zwrócił szczególną uwagę na potężny pieniek
ustawiony przy przeciwległej ścianie. Ciemne zacieki i unoszące
się nad nim roje much nie pozostawiały wątpliwości, jakim celom
służy. Porozrzucane wokół szczątki zwierząt gniły, wydzielając
obrzydliwy odór, który zdecydowanie dominował nad wszelkimi
innymi.
Zapach zakręcił go w nosie, Valvur odruchowo nabrał
powietrza w płuca i kichnął głośno, jednocześnie czując, jak
zawartość żołądka niebezpiecznie podjeżdża mu do gardła.
Cofnął się gwałtownie, z trudem opanował napływającą falę
mdłości. Szybko uniósł kufel do ust i pociągnął solidnie,
zabijając trunkiem gorzki smak w ustach. Zbeształ się w myślach
za okazaną słabość, przymknął drzwi i rozejrzał po sali,
szukając dla siebie miejsca. Tam, gdzie wcześniej siedział,
rozgościło się już dwóch roześmianych podrostków, a wszczynać
konfliktu nie miał najmniejszej ochoty.
Jedyną
wolną ławą okazała się być ta stojąca w samym rogu. Usiadł, z
zadowoleniem stwierdzając, że widok na salę ma lepszy, niż
przewidywał. Mógł obserwować innych, nie zwracając przy tym
większej uwagi na swą osobę, o co dokładnie mu chodziło.
Starając skupić się na czymś innym, niż wdychanym powietrzu,
zaczął obserwować otaczających go ludzi. Prawie wszystkim daleko
było do trzeźwości. Większość zgromadzonych wiodła żywot
wiecznie schlanych obdartusów. Zapewne na własne życzenie.
Kolejne litry były ich jedynym pragnieniem i żądzą wymagającą
zaspokojenia. Z pewnością byli tam również tacy, którzy stoczyli
się z powodów niezależnych od samych siebie, a trunki stanowiły
dla nich wymarzoną ucieczkę od problemów. Nie sposób było
odróżnić jednych od drugich, wszyscy chlali w równym tempie. Jego
samego paliła od środka potrzeba urżnięcia się, jednak musiał
zachować pełną trzeźwość umysłu.
Zaczął postukiwać paznokciem w jedną z metalowych obręczy swego wypełnionego do połowy kufla, wybijając na niej nerwowy rytm. Czerwony pas materiału przewiązany przez jego ramię zdawał się uciskać nieco zbyt mocno, chociaż zawiązany był jak trzeba. Miał ochotę zerwać go zaraz, natychmiast, jednak z niemałym trudem ograniczał się jedynie do zbyt częstego poprawiania pokaźnych rozmiarów kapuzy. Gdyby którykolwiek z obecnych ujrzał skrywaną pod nią twarz, z pewnością nie uniknąłby solidnego mordobicia. Dowódca Straży Królewskiej bez wątpienia był jedną z ostatnich osób, której obecność byłaby mile widziana w miejscu takim jak to. Samotny człowiek siedzący pod dachem w nakryciu głowy może i przyciągał spojrzenia, ale były to spojrzenia raczej zaciekawione, nie wrogie.
Wyjątek, co nietrudno było dostrzec, stanowiła grupa mężczyzn okupująca stół na prawo. Ci spoglądali na niego nieco zbyt często i nieco zbyt podejrzliwie. Przez chwilę miał wrażenie, że jednak nie obejdzie się bez utarczki. Nie łudził się, szans w walce na gołe pięści nie miał żadnych, odetchnął więc z nieskrywaną ulgą, gdy w końcu odwrócili głowy i stracili nim zainteresowanie. Odeszli w stronę baru, odsłaniając widok na tę część sali, która do tej pory pozostawała dla niego niewidoczna.
Zerknął w tamtym kierunku bez większego zainteresowania, spodziewając się zobaczyć dokładnie to samo, co w reszcie lokalu - niczym nie wyróżniających się mężczyzn, kilka skąpo ubranych kobiet, wiele pustych naczyń po trunkach. W zasadzie nie omylił się, jednak coś przyciągnęło jego uwagę.
Zaczął postukiwać paznokciem w jedną z metalowych obręczy swego wypełnionego do połowy kufla, wybijając na niej nerwowy rytm. Czerwony pas materiału przewiązany przez jego ramię zdawał się uciskać nieco zbyt mocno, chociaż zawiązany był jak trzeba. Miał ochotę zerwać go zaraz, natychmiast, jednak z niemałym trudem ograniczał się jedynie do zbyt częstego poprawiania pokaźnych rozmiarów kapuzy. Gdyby którykolwiek z obecnych ujrzał skrywaną pod nią twarz, z pewnością nie uniknąłby solidnego mordobicia. Dowódca Straży Królewskiej bez wątpienia był jedną z ostatnich osób, której obecność byłaby mile widziana w miejscu takim jak to. Samotny człowiek siedzący pod dachem w nakryciu głowy może i przyciągał spojrzenia, ale były to spojrzenia raczej zaciekawione, nie wrogie.
Wyjątek, co nietrudno było dostrzec, stanowiła grupa mężczyzn okupująca stół na prawo. Ci spoglądali na niego nieco zbyt często i nieco zbyt podejrzliwie. Przez chwilę miał wrażenie, że jednak nie obejdzie się bez utarczki. Nie łudził się, szans w walce na gołe pięści nie miał żadnych, odetchnął więc z nieskrywaną ulgą, gdy w końcu odwrócili głowy i stracili nim zainteresowanie. Odeszli w stronę baru, odsłaniając widok na tę część sali, która do tej pory pozostawała dla niego niewidoczna.
Zerknął w tamtym kierunku bez większego zainteresowania, spodziewając się zobaczyć dokładnie to samo, co w reszcie lokalu - niczym nie wyróżniających się mężczyzn, kilka skąpo ubranych kobiet, wiele pustych naczyń po trunkach. W zasadzie nie omylił się, jednak coś przyciągnęło jego uwagę.
Spośród tłumu
wyróżniała się burza włosów o dość niecodziennym, ciemno
malachitowym odcieniu. Sięgały nieco poniżej linii ramion
właścicielki, podkreślając jej z pewnością nie klasycznie
piękną, lecz całkiem przyjemną dla oka twarz. Dość regularne
rysy zakłócone były nazbyt wystającymi kośćmi policzkowymi, a
te, chociaż kosztem urody, nadawały charakteru. Siedziała lekko
przygarbiona, z nogami ułożonymi na stojącym obok stołku.
Trzymaną w dłoni czarką nieśpiesznie zataczała niewielkie
okręgi, mieszając znajdujący się w środku alkohol.
Chociaż Valvur przez przepełniony żądzą etap życia już przebrnął, nadal nie odmawiał sobie podziwiania uroków płci przeciwnej. Odchylił się do tyłu, przenosząc cały ciężar na tylne nogi krzesła i, nie zważając na jakąkolwiek przyzwoitość, zaczął ją obserwować. Skoro nie mógł się urżnąć, postanowił przynajmniej nacieszyć oczy.
Chociaż Valvur przez przepełniony żądzą etap życia już przebrnął, nadal nie odmawiał sobie podziwiania uroków płci przeciwnej. Odchylił się do tyłu, przenosząc cały ciężar na tylne nogi krzesła i, nie zważając na jakąkolwiek przyzwoitość, zaczął ją obserwować. Skoro nie mógł się urżnąć, postanowił przynajmniej nacieszyć oczy.