Zgodnie z zapowiedzią publikuję kolejną część. Udało się dopiero wieczorem, ponieważ od południa ślęczałam nad tym fragmentem, chcąc go ulepszyć. Mam nadzieję, że nie na darmo ;)
Przegapiłam osiemnasty dzień lipca, a to przecież dość ważna dla mnie data! Rok temu rozpoczęłam przygodę z Bloggerem i z tego miejsca pragnę podziękować Wam wszystkim za to, że wytrwałyście/liście(?) wszelkie moje opóźnienia i zaniedbania. Dziękuję, że poświęcacie chwile swojego czasu, by poczytać (i pokomentować) moje wypociny. Bardzo mi z tego powodu miło :)
Chciałabym Was serdecznie zachęcić do przeczytania pewnego fanfika. Oczywiście jeżeli go jeszcze nie znacie. Jest to naprawdę świetne opowiadanie o tematyce jakże znanej i lubianej w naszych...kręgach. Zadowoli zarówno osoby bardziej wymagające, jak i te, które po prostu chcą zająć czymś oczy. Opowiadanie to nie jest publikowane w formie bloga. Twórczyni, znana i lubiana Massie, wysyła je pocztą elektroniczną, więc jeśli jesteście zainteresowane/zainteresowani, to pozostawcie w komentarzu kontakt do siebie.
Chcę Was jeszcze uprzedzić. 09.08 wyjeżdżam na jakiś czas. Wrócę dopiero 26.08, a i to pewnie dopiero w nocy. Czy do czasu wyjazdu zdążę napisać kolejny rozdział? Nie wiem. To wszystko zależy od różnych czynników. Będę próbowała, ale za nic nie ręczę :(
Pozdrawiam,
Kinnisidee 3:}
***
Młody strażnik zatrzymał się przed
jedną z podlegających jego nadzorowi cel. Musiał tylko sprawdzić,
czy stan więźniów jest stabilny, czy żaden z nich nie znalazł
przypadkiem sposobu na skrócenie swych męczarni. Zazwyczaj nie
odbywał popołudniowego obchodu sam, jednak tym razem było inaczej.
Minionego wieczoru starszy szeregowy
został zwolniony ze służby w trybie natychmiastowym, z powodów
wiadomych jedynie dowódcy. Być może chodziło o jego incydentalne
niewywiązywanie się z obowiązków, być może o zbyt wielką
miłość, jaką darzył dzbany z trunkami. Zdarzało się, że nie
mogąc zdzierżyć chwilowej abstynencji, popijał również na
warcie. Nieudolnie próbował ukryć swą starą, obłażącą rdzą
manierkę, jednak odór bimbru skutecznie
uniemożliwiał mu utrzymanie jakiejkolwiek dyskrecji. Smród bimbru
bił od niego bardzo mocno, co w połączeniu z zapachem niedomytego
ciała zwracało na siebie niemałą uwagę.
Jakikolwiek nie byłby powód
nieobecności starego, jedno było pewne - do tej pory, z
niewiadomych przyczyn, nie znaleziono zastępstwa na jego miejsce. Vestid nie dociekał, bo i nie miał prawa dociekać. Co więcej, nie
miał zamiaru zwracać na siebie czyjejkolwiek uwagi. Jeszcze do
niedawna był jednym z wielu adeptów liczących na zajęcie
jakiegokolwiek stanowiska w Straży. Teraz cieszył się
zatrudnieniem, które w głównej mierze zawdzięczał nie posiadanym
umiejętnością, a swej matce. Zapewniła mu je w dość niechlubny,
acz skuteczny sposób.
Pełnienie służby w pojedynkę nie
było zajęciem przyjemnym, ale radził sobie dobrze. Obszedł już
większość korytarzy należących do jego przydziału i do tej pory
nic nie wzbudziło w nim podejrzeń. Niektórzy więźniowie witali
go jedynie wrogimi spojrzeniami, inni obrzucali niewybrednymi
wiązankami przekleństw. Jeden szybko wstał, odwrócił się tyłem
do wejścia i ostentacyjnie zsunął brudne spodnie. Jego wypięte,
blade pośladki oraz wychudzone uda mocno kontrastowały z panującym
wokół mrokiem. Ktoś rzucił miską, w której wciąż zalegały
resztki jedzenia. Naczynie bezdźwięcznie uderzyło o barierę
ochronną celi i spadło na ziemię, a jego zawartość pozostała na
połyskującej materii.
Nie zwracał na to wszystko
większej uwagi. W czasie szkoleń przygotowano go psychicznie na
rzeczy o wiele gorsze, niż wybryki znudzonych więźniów. Właściwie
ci ruchliwi i skorzy do gadania skazańcy ułatwiali mu robotę.
Dzięki ich zachowaniom miał pewność, że wszystko z nimi w miarę
w porządku, przynajmniej od fizycznej strony. A tylko to się
liczyło. Mieli żyć i cierpieć za zbrodnie, których się
dopuścili.
W końcu do sprawdzenia pozostała mu
tylko jedna cela, położona najdalej od wejścia do lochów. Powinno
mu ulżyć, zważając na fakt, że jego praca dobiegała końca.
Jednak to z tym miejscem wiązał największe obawy. W korytarzu do
niego prowadzącym znajdowała się solidna, żelazna krata, będąca
specjalnym zabezpieczeniem na wszelki wypadek. Wartujący przy niej
strażnik otworzył wąską furtę umieszczoną z boku i przepuścił
go, nie odzywając się ani słowem.
Po przemierzeniu kilku metrów szybkim
marszem, skręceniu za załom i przejściu jeszcze parunastu kroków,
znalazł się tam, dokąd zmierzał. Niepewnie uniósł głowę, by z
lękliwą ciekawością spojrzeć do wnętrza ciemnego pomieszczenia.
Rytm jego serca przyśpieszył gwałtownie, a nogi odmówiły
posłuszeństwa, niebezpiecznie uginając się w kolanach. Zachwiał
się lekko, co przywróciło mu utraconą na kilka sekund jasność
myślenia.
Skazaniec leżał na plecach na
cienkim sienniku, z którego wypadła już niemal cała słoma. Vestid
widział jedynie smukły tułów i potargane, ciemne włosy
rozrzucone na zgrubieniu będącym czymś na kształt wbudowanej w
posłanie poduszki. Twarz więźnia zwrócona była ku pełnej
zacieków ścianie, ramiona spokojnie spoczywały wzdłuż ciała.
Szybkim ruchem starł zimny pot, który
wystąpił mu na skroniach i czole. Próbował dojrzeć, czy więzień
oddycha, jednak leżał on w takiej pozycji, że nie dało się tego
jednoznacznie stwierdzić. By to zrobić, musiał tam wejść.
Czuł
jak wnętrzności niebezpiecznie podjeżdżają mu w stronę gardła,
a żołądek skręca się, wywołując odruch wymiotny. Nie chodziło
o to, że ma przed sobą osobę, której jeszcze do niedawna musiał
okazywać szacunek poprzez kłanianie się i spuszczanie wzroku. Nie
chodziło o brak wsparcia, jakiego dostarczał drugi strażnik. Nie
chodziło nawet o ukłucie euforii towarzyszące myśli o tym, że
mógłby zrobić temu zdrajcy cokolwiek by chciał, a i tak
prawdopodobnie nie poniósłby większych konsekwencji. Już nie raz
widział swych towarzyszy dręczących przetrzymywanych tu ludzi.
Fizycznie czy psychicznie - nie było różnicy. Jeżeli taka sprawa
w jakiś sposób wyszła na jaw, kara ograniczała się co najwyżej
do solidnego zbesztania przez dowódcę.
Ten niepokój był innego rodzaju.
Mimo, że więzień był zupełne bezbronny, w powietrzu niemal dało
się wyczuć dziwną, nieprzyjemną atmosferę. Jakby miało stać
się coś niepożądanego, jakby mimo solidnego zabezpieczenia
uwięziony miał nad nim przewagę. Jakiego rodzaju przewagę? Leżał
tam wychudzony i osłabiony, poniżony.
Potrząsnął lekko
głową, starając się zapomnieć o nękających go wątpliwościach.
Nie ważne jak bardzo nie chciał zbliżać się do tego nieruchomego
człowieka. Musiał wypełnić swój obowiązek. Musiał sprawdzić,
czy on żyje. Ułożył dłoń na wystającej z pozłacanej pochwy
rękojeści miecza i niepewnie postąpił krok na przód. Jeden,
drugi, trzeci... Przystanął. Przez myśl przeszła mu myśl, by
poinformować „górę” o zaistniałej sytuacji, jednak szybko ją
wyparł. To miało być zwykłe rutynowe sprawdzenie, czy więzień
wykazuje podstawowe czynności życiowe. Poza tym miał broń, co
dawało mu nie małą przewagę nad zupełnie bezbronnym skazańcem.
Jeden ruch leżącego i wycofa się na bezpieczną odległość.
Przekroczył barierę. W momencie zetknięcia się jego ciała z
pobłyskującą ścianą mocy poczuł zimno przenikające go aż do
trzewi. Było to uczucie dalekie od przyjemnego, przywodzące na myśl
niechciane zanurzenie w lodowatej wodzie. Gdy stanął po drugiej
stronie i wrażenie to minęło z trudem powstrzymał radosny śmiech
usiłujący wyrwać się spomiędzy jego zaciśniętych warg.
Adrenalina, której zastrzyk dostał kilka chwil wcześniej, wciąż
pobudzała jego ciało.
Uśmiech nie zdążył zniknąć z jego
twarzy, gdy coś spadło mu na odsłonięty kark trafiając dokładnie
w miejsce, gdzie kończył się hełm, a pancerz jeszcze nie
zaczynał. Zachwiał się i zanim jaskrawa biel zupełnie zamgliła
mu wzrok, zdążył ujrzeć, jak leżąca postać zaczyna rozpływać
się w powietrzu.
***
Morderstwo nigdy nie należało do jego sposobów na rozwiązywanie problemów. Znacznie większą przychylnością darzył podstęp i prowokację. Przypadek Sif niewątpliwie temu przeczył, jednak był on po prostu wynikiem chwilowej utraty kontroli nad samym sobą, nieuniknionym wybuchem złości i żalu. W jego mniemaniu tej suce należała się lekcja pokory, więc nie żałował swego czynu. Nigdy nie planował jej zabić, chociaż chęć ku temu zżerała go niejednokrotnie. Skrywał ją głęboko w sobie, pozostając obojętnym na częste docinki wojowniczki.
Tego popołudnia, czekając na strażników wykonujących swój codzienny obchód, nie miał jednak wyboru. Wiedział, że w końcu nadeszła odpowiednia chwila. Odzyskane w trakcie nocy siły były znikome, ale musiały wystarczyć. I wystarczyły. Jedna sztuczka. Lekkie nagięcie magicznej zapory, przypłacone ogromnym wysiłkiem. Dzieła dopełnił głęboki mrok panujący w kącie, w którym zawczasu stanął. Ku jego uciesze przed celą pojawił się tylko jeden mężczyzna, co znacznie ułatwiło sprawę.
Chłopak wahał się chwilę, wszedł jednak do lochu i stanął przodem do siennika, a tyłem do skrytego w ciemności Lokiego. Brunet nie zwlekał. Uderzył młodego w tył głowy i ten natychmiast stracił przytomność. Schylił się nad nim i wprawnym ruchem oderwał z pancerza zielonkawy kamień pozwalający na swobodne przemieszczanie się między celą a korytarzem. Wyglądał przeciętnie, z pozoru nie różnił się niczym od tych, które podziwiać można było w salach królewskich. Był jednak wyjątkowo cenny. Wsunął go do kieszeni na piersi. Jeszcze raz zerknął na młodego mężczyznę. Mógł go tak zostawić. Mógł. Ruszył już nawet w kierunku bariery, jednak zatrzymał się tuż przed nią i zawrócił, ponownie zbliżając się do nieprzytomnego.
Stał tak przez kilka chwil, przykucnął, złapał strażnika pod ramiona i przeciągnął go pod ścianę. Niedbale usadził bezwładne ciało, ściągnął mu hełm i odłożył go na bok. Jedną dłoń ułożył na jego brodzie, drugą oparł od tyłu na jego potylicy. Szybkim ruchem szarpnął w górę, jednocześnie przekręcając głowę w bok. Głośne chrupnięcie wywołało szeroki uśmiech na jego twarzy. Wyprostował się i wolno podszedł do siennika, na którym spędził tyle nocy i dni. Sięgnął po leżącą na nim księgę - tę, która uprzedniej nocy dostarczyła mu upragnionej rozrywki - po czym, nie patrząc już więcej w stronę stygnącego ciała, opuścił celę.
Przeszywająca fala zimna oblała go od czubka głowy aż po krańce palców u stóp. Z chłodem do czynienia miał już niejednokrotnie, jednak do tej pory jego prawdziwa natura nigdy się nie ujawniła. W tej chwili było inaczej. Skrzywił się z niezadowoleniem, gdy cała skóra momentalnie przybrała niebieskawą barwę. W połączeniu z naturalną bladością, jego chwilowa aparycja daleka była od przyjemnej dla oka. Przywodził na myśl wyciągniętego z wody topielca.
Musiał nauczyć się nad tym panować. Rozsierdzała go świadomość, że przez całe życie nieświadomie nosił na sobie czar hamujący przemianę. Najwyraźniej w momencie, gdy poznał prawdę o swym pochodzeniu, zaklęcie straciło moc. Aktualnie nie miał jednak czasu, by nad tym rozmyślać.
Stał się wolny. Stał się wolny, a to wszystko dzięki przedmiotowi tak niepozornemu, jak cholerny, mały kamień. Nie biorąc pochodni ruszył ciemnym korytarzem w stronę wyjścia z lochów. Po kilku metrach jego ciało spowiła jasna mgiełka. Stopniowo nabierała zielonego koloru, z każdą chwilą stając się bardziej gęstą. W końcu przysłoniła go całkowicie, a gdy opadła, po kamiennym podłożu nie stąpał już były syn Odyna. Młody strażnik poprawił lekko przekrzywiony, złoty hełm i przyśpieszył kroku. Jego służba dobiegła na dziś końca, a bardzo śpieszno mu było, by zaczerpnąć w płuca świeżego, asgardzkiego powietrza.
***
Thor siedział w karczmie w towarzystwie swych najbliższych przyjaciół i kilku urodziwych dziewcząt. Ich kufle nieustannie pełne były piwa, a to za sprawą niewiasty o obfitych, przyjemnych dla oka i ręki kształtach. Uwijała się między stołami, zadziwiająco zwinnie wymijając poustawiane w nieładzie krzesła i porzucone na ziemi butelki.
W obszernym pomieszczeniu panował zaduch, cuchnące alkoholem oddechy mieszały się z dymem palonych w długich fajkach ziół. Fajki te nabijano niemal wszystkim - byle by jak najtańszym, a jednocześnie najbardziej skutecznym. Kopcono więc iochromę z wysuszoną szałwią, dzięki której gospodę zasnuwała gęsta mgiełka. Kopcono barwinek różyczkowy, wywołujący silną euforię i halucynacje. Powszechne były nawet liście wilczych jagód, chociaż wiedziano o ich toksyczności.
Zapachy łączyły się w ciężką, mdławą woń. Duchota sprawiała, że świat wirował przed oczami, a w ustach czuć było słodycz. Na twarzach, szyjach i dłoniach zebranych perliły się krople potu. Większość obecnych była wystarczająco otumaniona, by nie rozpoznać w potężnym blondynie swego przyszłego władcy.
- Pragnę wznieść toast! - wykrzyknął Tyr, ciężko podnosząc się z niskiego zydla.
Wyzdrowiał już zupełnie, po ranie pozostała jedynie długa i gruba blizna, mająca już zawsze szpecić jego umięśnione ciało. Szkaradny dowód na to, jakiego rodzaju profesja przypadła mu w udziale.
- Za kogo wlewamy w siebie kolejne kufle? - zapytał Fandral uśmiechając się szeroko i unosząc pełne naczynie.
- Za piękne kobiety! - wrzasnął Volstagg, któremu daleko było do jakichkolwiek resztek trzeźwości.
- Za to przelaliśmy poprzednią beczkę - jasnowłosy wojownik skrzywił się teatralnie, jednak ręki ze szklanicą nie opuścił.
- Za piękne kobiety! - powtórzył nieustępliwie Volstagg, zbywając słowa przyjaciela ruchem wielkiej dłoni - Aby zawsze były chętne i... - czknął głośno, po czym nie kończąc wlał w siebie całą zawartość kufla.
Tyr cierpliwie wyczekał momentu, aż braki w trunku zostaną uzupełnione.
- Za naszego przyjaciela i przyszłego władcę - powiedział, unosząc swe piwo w stronę Thora.
- Aby jego łoże zawsze ciepłym od kobiecych ciał było! - znów wtrącił się upity rudzielec.
Bóg piorunów zaśmiał się głośno i mocno poklepał go po plecach.
- Oby przyjacielu, oby! - zawołał i pociągnął z trzymanej w dłoni karafki.
Napitek miał wyjątkowo mocny, gorzki smak i przyjemnie, choć złudnie, ogrzewał od środka. Ta idylla mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie przerwało jej zamieszanie, które niespodziewanie wybuchło przy drzwiach wejściowych.
Niewiasty szybkimi, nerwowymi ruchami obciągały w dół wyjściowe spódnice swych sukni, co mniej pijani goście prostowali się, chcąc wyglądać na jak najbardziej trzeźwych. Ktoś spitym głosem wykrzyknął siarczystą wiązankę przekleństw, gdzieś rozległ się głuchy łomot bezwładnego ciała zderzającego się z drewnianą posadzką. Wszelkie przedmioty i substancje wspomagające rozluźnienie w kilka sekund znikły z widoku, upchane w kieszeniach płaszczy, bądź skryte pod stołami. Wszyscy kierowali swe spojrzenia w stronę, z której dochodził odgłos idealnie zgranych kroków. Nie mogły należeć do kogokolwiek innego niż straży królewskiej.
Kapitan zatrzymał się przy ławie socjety, strzelił podkutymi obcasami i zasalutował.
- Panie, wydano mi rozkaz, bym natychmiast sprowadził cię do pałacu - oznajmił stanowczym, acz uprzejmym głosem.
Thor podniósł się z miejsca i rozłożył ramiona w pełnym rezygnacji geście. Nie miał zamiaru protestować, chociaż nie w smak mu było przerywanie zabawy.
- Skończcie beze mnie.
- Nie omieszkamy - odparł Volstagg, łapiąc w pasie przemykającą obok niego panienkę. Pchnięciem posadził ją sobie na kolanach, nie zważając na jej pełne oburzenia prychnięcie. - Asgard wzywa! - przesunął dłonią po smukłej kibici młodej piękności, drugą ręką rubasznie klepiąc ją w odsłonięte udo.
Zanim zdążył zrobić cokolwiek więcej, niekontrolowanie odchylił się do tyłu i oparł plecami o kant stołu. Rozwarł szeroko usta, pozwalając, by wyrwało się z nich potężne ziewnięcie. Przez chwilę twardo walczył z sennością, jednak przegrał. Jego uścisk zelżał, a dziewczyna natychmiast skorzystała z okazji, by ulotnić się tak szybko, jak się pojawiła.
Odinson skinął głową w geście pożegnania i szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi. Usłyszał jeszcze donośne chrapnięcie, które wyrwało się z piersi rudowłosego wojownika i głośny śmiech towarzyszących mu przyjaciół. Potem znalazł się na placu, a wszelkie odgłosy dochodzące z karczmy zostały stłumione przez zatrzaśnięte drzwi.
***
Strażnik na pierwszy rzut oka wyglądał jak człowiek zmorzony pijackim snem. Siedział przekrzywiony, bezwładnie oparty o kamienną ścianę, a strącony z głowy hełm leżał tuż obok jego szczupłego uda. Ułożona pod nienaturalnym kątem głowa nie pozostawiała jednak wątpliwości co do tego, że nieodwracalnie przeszedł w stan spoczynku.
Thor przyglądał się, jak wezwani medycy sprawdzają puls nieboszczyka. Oficjalne stwierdzenie zgonu należało do ich obowiązków, a obowiązki musieli wypełniać bez względu na to, jak bardzo jednoznaczna była sytuacja. Gdy wykonali swą pracę, dwóch strażników przeniosło na mary zimne już ciało. Przetrącony kark raził w oczy, spomiędzy półotwartych ust trupa wyciekała wąska stróżka śliny.
Odinson nie jednego
umarlaka już widział, wielu zginęło z jego ręki podczas
toczonych bitew, jednak ten konkretny budził w nim gniew.
- Zgon nastąpił do
dwunastu godzin temu - oświadczył najstarszy z
konsyliarzy. - Ofiara wpierw została silnie ogłuszona.
- Dziękuję
- ruchem ręki odprawił medyka, odczekał, aż ten odejdzie, po
czym skinął na stojącego nieopodal dowódcę straży. - Valvurze.
Wołany
natychmiast znalazł się tuż przed nim i zasalutował.
- Jak
mniemam miłe wam jest stanowisko, które piastujecie?
- Tak
jest! - kapitan wypiął pierś i dumnie uniósł głowę.
- W
takim razie jak wyjaśnicie zaistniałą sytuację? - nadał swemu
tonu ostrej nuty.
- Ręczę,
że każde rozporządzenie zostało bezzwłocznie wcielone w życie.
- Ręczysz,
powiadasz?
- Tak
jest. Każdy posiłek szprycowany był odpowiednią ilością
płynnej nõrgeneminy.
- A
jednak starczyło mu sił, by przy pierwszej okazji zabić tego
podlotka.
Valvur otworzył usta, formując na wargach słowa „Tak jest!”, jednak
zrezygnował. Utkwił spojrzenie w ścianie, w milczeniu czekając na
zbesztanie.
- Kto o tym wie?
- Królowa i ty, panie.
- Ogłoś poszukiwania.
Każdy mieszkaniec Asgardu ma być czujny i meldować, jeżeli
zobaczy bądź usłyszy cokolwiek niepokojącego. Rozgoryczony Loki
jest ostatnią istotą, z którą chcieliby mieć do czynienia.
***